Granica znikła 26 maja 1995, kiedy w pobliżu wsi Reczka padł słup graniczny. Zazwyczaj, jak uczy historia, takie słupy obalali żołnierze dokonującej inwazji na sąsiada armii. Tym razem było pokojowo. Za graniczną robotę wzięli się wtedy prezydent Aleksander Łukaszenka i premier Rosji Wiktor Czernomyrdin. Wspólnie wykopali symbol linii rozdzielającej oba kraje. Zapowiadało się zjednoczenie w atmosferze braterskiej sielanki. Z czasem (w 1997 r.) Mińsk i Moskwa podpisały umowę o stworzeniu Związku Białorusi i Rosji, formalnie przekształconego trzy lata później w Państwo Związkowe Białorusi i Rosji.
Rosjanie mają takie powiedzenie: „Jak się będziemy dzielić – po bratersku czy sprawiedliwie?”. Tym razem miało być „sprawiedliwie”, bo każdy z braci ZBiR-owskich oczekiwał, że dostanie więcej. Moskwa spodziewała się, że gubernie białoruskie zostaną po prostu regionami Federacji. Aleksander Ryhorawicz nie był przeciw, ale sam mierzył wysoko, bo w Kreml. Liczył, że prawo ZBiR-owskie pozwoli mu w 2000 r. stanąć do wyborów prezydenta Rosji. A w zamieszaniu kończącej się epoki jelcynowskiej wsparty przez komunistów i wtedy bardzo popularny wśród Rosjan byłby pewniakiem.
ZBiR, a w Moskwie ogłoszono to jako rzecz załatwioną, 17 lat temu mógł się stać jeszcze i ZBJiR-em. Wtedy prezydent Slobodan Miloszević poprosił o przyjęcie do Związku bombardowanej przez NATO Jugosławii. Sprawa jednak upadła po jego szybkiej klęsce.
Ale to dawne historie. Teraz na nieistniejącej od 22 lat granicy znowu kopią. Ale nie wykopują, tylko wkopują – po stronie rosyjskiej odtwarzana jest „strefa graniczna”. Mają się tam pojawić tablice informujące o szczególnym porządku na tym obszarze, mają powstać punkty kontroli granicznej.
To wszystko dzieje się na mocy rozkazu Aleksandra Bortnikowa, dyrektora FSB (pogranicznicy rosyjscy wchodzą w skład tej służby).
Według mediów na ten krok Moskwa zdecydowała się w odpowiedzi na uchylenie bezwizowej furtki na granicy białoruskiej dla obywateli 80 państw (w tym krajów UE), którzy od 9 lutego, jeśli granicę przekroczą w porcie lotniczym w Mińsku, będą mogli przez pięć dni bez wiz przebywać na Białorusi. I rzekomo właśnie po to, by ten niekontrolowany potok przybyszy nie przeciekał do Rosji, Moskwa przywraca kontrolę na zlikwidowanej granicy wewnątrz Państwa Związkowego. Sekwencja wydarzeń jednak temu zaprzecza. Bortnikow kazał tworzyć strefę jeszcze 29 grudnia, a Mińsk zapowiedział bezwizowy ruch dopiero dziesięć dni później.
Zamieszanie wokół nowych zasad ruchu granicznego przyjmuje się na świecie jako element tradycyjnych białorusko-rosyjskich przepychanek o ceny gazu, dostawy ropy, rosyjskie bazy wojskowe na Białorusi, masowy przemyt przez kraj Łukaszenki zagranicznej żywności objętej wprowadzonymi przez Kreml sankcjami. Można więc się niby spodziewać, że i teraz, jak wielokrotnie wcześniej, dojdzie do targu, Mińsk i Moskwa po medialnej burzy się dogadają.
Zobacz: Oto kumpel nowego prezydenta USA. Władimir Putin
Tym razem jednak sprawy poszły dalej. Mamy nie tylko słowa, pogróżki, ale i konkrety. Strefa graniczna powstaje, granica jest odtwarzana.
Ale to, co się dzieje dziś, jest tylko epizodem procesu wskazującego na to, że „zbieranie ziem ruskich”, czyli z założenia dobrowolna integracja byłych republik radzieckich, na której tak bardzo zależy Moskwie, nie udaje się.
Białorusini i Rosjanie od momentu powstania ZBiR-u próbowali sporządzić wspólną „czarną listę”, tak by obcokrajowiec uznany w Rosji za persona non grata nie mógł też przyjechać na Białoruś i odwrotnie. Ale nawet to, choć wiele razy zapowiadano, nie wyszło. Obcokrajowiec uważany w Mińsku za niebezpiecznego mógł bez żadnej kontroli trafić na Białoruś z Rosji. Rosjanin, któremu władze zabroniły wyjazdu z kraju, mógł spokojnie zwiać do Europy z białoruskich portów lotniczych. Tak uciekali nawet funkcjonariusze rosyjskich służb specjalnych ścigani u siebie za szpiegostwo dla obcych wywiadów.
Brak granicy z partnerem ze ZBiR-u zaczął przeszkadzać Rosjanom jeszcze w październiku ubiegłego roku. I to już wtedy, choć ona nie istniała, zabronili jej przekraczania obywatelom państw UE.
Od tego czasu Polak czy Niemiec nie może samochodem osobowym czy autobusem dostać się przez Białoruś do Rosji, nawet jeśli ma wizę rosyjską. Moskwa ten swój krok wyjaśniła logicznie, choć w istocie absurdalnie. Według jej przedstawicieli, skoro granica białorusko-rosyjska nie istnieje, to nie ma na niej przejść granicznych. Obcokrajowiec nie ma więc gdzie przejść kontroli granicznej, a bez rosyjskiej pieczątki w paszporcie i na „karcie migracyjnej” (specjalny dokument do tej pory wspólny dla Federacji Rosyjskiej i Białorusi) do Rosji mu wjechać nie wolno.
W Moskwie uważają, że kłótnie graniczne, gazowe, celne z Białorusią nie niosą za sobą nic groźnego. Łukaszenka, jak tam myślą, jest bowiem uzależniony od Rosji, bez niej nie miałby się gdzie podziać, więc prędzej czy później będzie musiał ulec jej presji. A jeśli nie on, to jego następca.
I tak pewnie będzie.
Rosja z sąsiadami nie bardzo potrafi się dogadywać po bratersku. Woli „sprawiedliwie”, czyli wymuszając ustępstwa siłą.
Materiał promocyjny partnera
Materiał promocyjny partnera
Materiał promocyjny partnera
Wszystkie komentarze