Wystawa obrazów Johannesa Vermeera w Amsterdamie, czynna do początku czerwca, jest ewenementem na skale światową. Wszystkie bilety zostały już wykupione i jest ona przedmiotem próżnych westchnień ze strony setek tysięcy miłośników sztuki, którzy by chcieli – a nie będą mogli – ją zobaczyć. Samą wystawę relacjonowała już dwukrotnie "Gazeta Wyborcza", nie ma więc tu potrzeby kolejnego jej omówienia.
Główny naukowy organizator wystawy, niemiecko-holenderski historyk sztuki Gregor J.M. Weber wydał z okazji jej otwarcia rewelacyjne studium na temat stosunku Vermeera do jezuitów. (Johannes Vermeer, Faith, Light and Religion, Rijksmuseum 2022). Tradycyjnie widziano w nim czołowego reprezentanta antybarokowego „realizmu holenderskiego" protestanckiej proweniencji, czyli realizmu całkowicie przeciwnego triumfalno-katolickiej, a tym samym także jezuickiej sztuce południowych Niderlandów. Wprawdzie wiadomo było od co najmniej pół wieku, iż Vermeer poślubił był w 1653 miejscową katoliczkę i miał styczność z kręgami katolickimi, ale nie przykładano do tego faktu większej wagi.
Dopiero Weberowi udało się przez niesłychanie żmudną kontekstualną analizę tysięcy dokumentów zrekonstruować katolicki krąg w Delft i okolicy, w którym, jak się okazało, artysta obracał się aż do swojej śmierci w roku 1675. Z badań Webera wynika, iż dominującą rolę odgrywali w nim jezuici. I choć nie mamy bezpośredniego dowodu w formie zapisu, to nie może w świetle rozlicznych dokumentów i przesłanek zgromadzonych przez Webera ulegać wątpliwości, iż Vermeer dokonał w związku ze swoim ślubem aktu konwersji na katolicyzm.
Przed naszymi oczami zrekonstruowany został w książce Webera mało znany aspekt holenderskiego złotego wieku. Mimo dominacji rządzącego kalwinizmu pragmatyczna tolerancja cechująca Holendrów pozwalała nawet na – wprawdzie ściśle nadzorowaną i ograniczoną – działalność najgorszych wrogów reformacji, czyli jezuitów. W samym Delft zawsze przebywało co najmniej dwóch jezuitów, zaś sieć jezuicka w dalszej okolicy obejmowała czasami kilkunastu zakonników. Niedaleko pracowni Vermeera, a naprzeciwko głównego kościoła miasta znajdował się „ukryty" w domu kościół katolicki, o którym w mieście wszyscy, włącznie ze strażą miejską, oczywiście dobrze wiedzieli, zaś obsługiwali go przeważnie jezuici. Weber sugeruje też, że wymowa teologiczna pierwszego obrazu Vermeera przedstawiającego Świętą Praksedę zgodna była z symboliką takiego potajemnego kościoła.
To, że jeden z ostatnich obrazów Vermeera, niezbyt dotychczas przez publikę i historyków sztuki ceniona "Alegoria wiary", reprezentuje dogmaty wiary katolickiej, wiadomo było od dawna. Ale wielką zasługą książki Webera jest ukazanie związków również pozornie rodzajowych obrazów Vermeera (np. "Kobieta ważąca perły") z ikonografią katolicką, a zwłaszcza ukazanie powiązań jego sztuki z kilkoma rozprawami jezuickimi pierwszej polowy XVII wieku zajmujących się optyką i problemami światła – jakże ważnego dla obrazów Vermeera - jako problemu optycznego, ale też symbolu boskiej transcendencji. Nie wolno zapomnieć faktu, iż w okresie wczesnego baroku jezuici wnieśli pewien wkład do rozwoju nowoczesnej nauki, choć miało się to zmienić w XVIII wieku, gdy zakon ten stał się symbolem walki z oświeceniową koncepcją nauki i społeczeństwa.
Zarówno książka Webera, jak i wystawa amsterdamska stanowią ważny krok na drodze do głębszego zrozumienia sztuki Vermeera. Na pewno artysta nie stanie się symbolem jakiejś holenderskiej odmiany sztuki katolickiej, bo taka kategoryzacja w wypadku malarza z Delft nie miałaby większego sensu.
Swoimi fascynującymi obrazami Vermeer oddał ducha kalwińskiej rzeczowości dominującej w Holandii, wzbogacając go jednak o mniej czy bardziej ukryte elementy katolickiej wiary i poczucia transcendencji. Była to jedna z decydujących przesłanek – oczywiście poza niezrównanym rzemiosłem malarskim – dla zaistnienia jego artystycznego geniuszu.
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze
...coś ze dwadzieścia lat temu. Decyzja podjęta, wyjeżdżamy. Zabieram synków (wiek przedszkolny i wczesno-szkolny) na tzw. Ojczyzny Pożegnanie. W ramach owego, oglądamy i tzw, 'Damę z łasiczką'.
Tłumaczę, kto to ten Da Vinci, skąd ów nie za duży obraz się tu wziął, i że to nie żadna łasiczka (widzieliście łasiczkę we Wysowej? - ano właśnie! a to bydlę jest prawie takie duże, jak nasz kot!) , tylko oswojona fretka. Mówię, że w jakbym do końca życia robił, to bym na taki obrazek nie zarobił. Chłopcy przyjmują to ze zrozumieniem.
Wychodzimy i bierzemy z szatni kurtki.
Tata! Tu w sklepiku jest taki sam, jak ten na górze.
Za dychę.
Ale nie ma jak utwór zagrany osobiście przez Beethovena. ;)
inni tez
Widziałam! Aż sama sobie zazdroszczę :)
Wrażenia?
no cóż nie udało im w czasie Oteczestwiennoj Wajny zajebać Vermera.