Dwie listy, nie jedna
Wśród czytelników „Wyborczej", Onetu, widzów „Faktów" i innych jeszcze mediów nierządowych utrwaliło się przekonanie, że opozycja powinna wystawić jedną, wspólną listę, bo tylko wtedy wskutek obowiązywania procedury D’Hondta zdobędzie maksymalną liczbę mandatów. Gdyby jedynym czynnikiem decydującym o liczbie mandatów była ta reguła, to byłoby to najlepsze rozwiązanie. Jednak są jeszcze inne ważne okoliczności warte uwzględnienia. Zanim do nich się odniosę, chcę wyraźnie podkreślić, że niewątpliwie opozycja powinna iść razem. Jednakże to znaczy, że mimo różnic programowych oraz nie tych samych grup adresatów elektoratu wspólna powinna być krytyka szkodliwych działań Zjednoczonej Prawicy, tyle że bez wzajemnych uszczypliwości w ramach opozycji, bo to jest niedopuszczalne.
Co do ważnych czynników, które należy brać pod uwagę w dyskusji o liczbie list wyborczych, trzeba wymienić frekwencję, a oprócz niej zachowanie elektoratu, który wcale nie jest jednorodny w poglądach i ocenie poszczególnych przewinień „dobrej zmiany".
Wskutek tego całkowite poparcie dla wspólnej listy nie musi być sumą poparcia wszystkich ugrupowań na niej reprezentowanych. Mówiąc wprost: obecność niektórych ugrupowań może część wyborców odstraszyć. Wspomina o tym (nieprostym sumowaniu) czasem dr Machowski, który co jakiś czas przedstawia swoje uproszczone wyliczenia, a także prof. Markowski, który niedawno stwierdził, że optymalna liczba list wyborczych nie jest łatwa do ustalenia. Ci obywatele, którzy się w sprawie liczby list wypowiadają, należą do politycznie wyrobionej warstwy o poglądach ukształtowanych przez media opozycyjne, lecz nie stanowią większości elektoratu i nie muszą być kompetentni w formułowaniu trafnych prognoz wyborczych (wcale nie łatwiejszych od długofalowych prognoz pogody). Są to wyborcy zorientowani, odpowiedzialni i zachowają się właściwie, czyli tak jak dotąd. Ważne pytanie to: jak postąpi pozostała, przeważająca część obywateli. W tej grupie są tacy, którzy ślepo ufają Kaczyńskiemu i nic nie jest w stanie ich postawy odmienić. Wiemy, jak się zachowają te dwie wymienione grupy, w rezultacie, gdyby tylko one występowały, to można spodziewać się wyniku zbliżonego do takiego, jak w ostatnich latach.
Ale są jeszcze inni wyborcy: tacy, którzy nie głosowali, bo uważali, że „tamci też nie byli lepsi" (czyli symetryści, niemający na kogo głosować) albo że Balcerowicz i potem PO sprzedali zakłady pracy kapitalistom zagranicznym za bezcen (stocznie, inne znakomite zakłady, np. radiowe czy rowerowe), a ludzi wyrzucili na bruk, sami się ustawiali w różnych układach z czerwonymi, a ludziom rzucili ochłapy w postaci głodowych pensji. „Dobra zmiana" natomiast pomyślała o tych, o których zapomniano lub których oszukano (rodzinach wielodzietnych klepiących biedę w miejscach, gdzie praca zniknęła, emerytach o świadczeniach niestarczających nawet na lekarstwa). Po tych nieszczęściach pojawiła się wreszcie władza troskliwa. Niektórzy zarzucają jej wprawdzie łamanie konstytucji, ale szarego obywatela to nie interesuje, a kontrola sądów przecież powinna być, o czym świadczą pokazywane w TVP przykłady sędziów kradnących w marketach lub jeżdżących „pod wpływem". Te niektóre tylko przykłady troski o zaniedbanych obywateli oraz o naprawę państwa jednoznacznie wskazują na dokonania dobrej zmiany.
Utwierdza w tym przekonaniu wszystko, co płynie z TVP, TVP Info, TV Trwam, Radia Maryja i licznych ambon. No i jeszcze obrona przed paskudztwem z Zachodu, w rodzaju LGBT+. Mimo tych jakże licznych osiągnięć w traktowaniu szarego obywatela, trosce o poziom życia oraz ochrony przed zachodnią degrengoladą, pojawiają się niepokojące fakty, które podważają ten pozytywny obraz osiągnięć dobrej zmiany. No bo jednak drożyzna jest niewątpliwa i odczuwalna, braki w zaopatrzeniu w węgiel (którego mieliśmy mieć na 200 lat) i jego cena skazują ludzi na zimne mieszkania, na talerzu mniej, a cena tego coraz większa.
To wszystko może sprawić, że część głosujących na PiS stwierdzi, że jednak przed dobrą zmianą było im lepiej.
Warunki życia mogą ich od popierania PiS-u odkleić. I to oni właśnie stanowią ten segment elektoratu, który może o wyniku zadecydować. Tyle że ci ludzie, zwątpiwszy w Kaczyńskiego, episkopat i proboszcza, nie zgłoszą się ani do Tuska, ani do Biedronia/Czarzastego, bo osad propagandy działa długo i im na to nie pozwoli. I jeśli na liście będą przedstawiciele „Tusków i Biedroniów", to albo zrobią to, co zawsze, czyli jednak zagłosują na PiS (nasza, czytelników „Wyborczej", klęska), albo zostaną w domu (lepiej). Ale najlepiej by było, gdyby można ich przekonać do kogoś z opozycji. Dla tych współobywateli strawny może być Hołownia (bo nieobciążony błędami władania, więc nie ukradł tyle co Tusk) lub PSL (jak w przeszłości, zanim PiS ich przekupił). Każdy z tych wyborców liczy się podwójnie: strata dla PiS, zysk dla opozycji. Dlatego wydaje się, że optymalny wariant to dwie listy wyborcze: jedna dla progresywistów (przede wszystkim duże miasta) i druga dla konserwatystów (głównie wsie i małe miasteczka).
Bezustanny nacisk Tuska na jedną tylko listę jest, moim zdaniem, dopuszczalną w polityce grą na PO, ale ostatnie w tym kontekście jego wypowiedzi o innych ugrupowaniach opozycyjnych są bliskie szantażowi i, mówiąc najoględniej, niewłaściwe dla wspólnego działania opozycji. A także dla wyniku wyborów, wziąwszy pod uwagę, że wśród tych, o których należy szczególnie zabiegać, przekonanie o „winie Tuska" wciąż pokutuje. Jest zatem pytanie do przewodniczącego PO: czy opozycja ma iść razem jako partnerzy, czy ma się podporządkować PO?
Ryszard Siuda
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze
Hahahahaha
Czysto socjologiczne podejście do problemu jest tylko połową sprawy, tą łatwiejszą. Druga połowa to jak przechytrzyć i przycisnąć do ściany pozbawioną skrupułów zgraję faszyzujących populistów, którzy spalili wszelkie mosty i przekroczyli wszelkie rubikony i nie mają nic do stracenia. Ten, kto wierzy w normalny, demokratyczny proces przekazania władzy, jest niebezpiecznie naiwny.
Może jednak przeczytałbyś tekst, skoro się pod nim podpisujesz?