Anatomia głupoty. 50 gr – tyle są warte w Polsce prawo i sprawiedliwość.
Warto dokładnie przyjrzeć się karaniu kierowców za brak 50-groszowej opłaty ewidencyjnej, bo może się okazać, że w porównaniu z polskim wymiarem sprawiedliwości Syzyf wykonywał kawał solidnej roboty, a przelewanie z próżnego w próżne jest bardzo sensownym zajęciem.
Po tym, jak "Gazeta Wyborcza" opisała drakońskie kary dla kierowców w sprawach „o 50 groszy", temat został podchwycony przez wiele innych mediów ogólnopolskich. Powszechnie przepis ten został uznany za bezsensowny.
Przypomnijmy, na czym polega przewinienie kierowców: chodzi o brak wniosku o zwrot prawa jazdy i 50 gr opłaty ewidencyjnej. Wniosek jest po prostu formularzem, który się wypełnia bez żadnych dodatkowych warunków czy zaświadczeń. Plus opłata 50 gr. W sumie czysta formalność. Ale najniższa kara za to niedopatrzenie (policja traktuje to jako jazdę bez uprawnień) wynosi 1,5 tys. zł i sześć miesięcy zakazu prowadzenie pojazdów. Górna granica to 30 tys. i dwa lata. Takie sprawy „o 50 gr" obecnie w Polsce się toczą i faktycznie kierowcy są za to karani.
Warto jednak wiedzieć, że zwrot dokumentów nie jest żadnym zwrotem, bo odkąd kierowcy nie muszą mieć prawa jazdy przy sobie, nikt nic im ani nie zabiera, ani nie zwraca. Wszystko to są komputerowe operacje w policyjnej ewidencji kierowców. Dlaczego więc kierowcy nie dopełniają tej formalności? Bo najczęściej zwyczajnie tego przepisu nie znają. Są przekonani, że jeśli np. 3-miesięczny okres kary minął... to minął i można znowu siadać za kierownicę. Tak nakazywałaby logika, ale mamy do czynienia z administracją publiczną, gdzie wszelka tradycyjna logika jest kompletnie nieprzydatna. Dlatego też biedzą się teraz prawnicy: czy kierowca ma prawo jeździć, bo okres wyznaczony przez administracyjną decyzję starosty minął, czy nie może, bo w policyjnej ewidencji kierowców cały czas prawo jazdy widnieje jako zatrzymane? Co sprowadza się do pytania, kto i na jakiej postawie decyduje o uprawnieniach kierowcy. Okazuje się, że nikt tego w Polsce nie wie. Spory trwają.
Jednak dopiero przeanalizowanie tego krok po kroku pozwala zobaczyć, jak bardzo jest to bez sensu. Jaką potężną machinę urzędniczą uruchamia brak 50-groszowej opłaty. Nawiasem mówiąc, można przypuszczać, że jeśli kierowca zapłaci kartą, to prowizja banku, który obsługuje te transakcje, wyniesie więcej.
Dwoje funkcjonariuszy na drodze (obsada radiowozów jest zawsze dwuosobowa) jest przez dłuższy czas zaangażowanych w czynności, uznając to za jazdę bez uprawnień. Czy w tym czasie na drodze nie ma jakichś zagrożeń, którymi mogliby się zająć? Pewnie by się znalazły. Na lawecie ląduje w pełni sprawny pojazd. Kierowcę cała ta impreza kosztuje kilkaset złotych.
Sprawę przejmuje kolejny policjant, który prowadzi postępowanie wyjaśniające. Całe to postępowanie polega jedynie na tym, że policjant wysyła pismo do wydziału komunikacji z pytaniem o status prawa jazdy w momencie kontroli. Oczywiście nie chodzi tu o uzyskanie jakichś nowych informacji, bo te dane są z ewidencji kierowców, do której policja ma dostęp. Angażuje więc kolejną osobę – urzędnika wydziału komunikacji jedynie po to, żeby mieć „papier" – podkładkę, pismo w aktach z tym, o czym już wcześniej doskonale wiedział. Ale policjant wie też doskonale, jak działa ten system, i perfekcyjnie opanował najważniejszą zasadę dla każdego pracownika administracji państwowej w Polsce – im więcej papieru, tym bezpieczniejszy tyłek. Następnie wzywa delikwenta i przedstawia ma zarzuty, wytwarzając kolejne papiery. Po czym obligatoryjnie wysyła wniosek do sądu o ukaranie kierowcy.
Na razie więc w sprawę zostało zaangażowanych trzech policjantów drogówki i jeden urzędnik wydziału komunikacji. Czy praca tych wszystkich osób warta jest 50 groszy? Laweciarza nie wspominam, bo on wziął swoje kosztem kierowcy.
Jest jednak pytanie dużo ważniejsze: czy po to szkolimy i utrzymujemy tych policjantów, wyposażamy w broń i inne kosztowne urządzenia, żeby siedzieli za biurkiem i wytwarzali kolejne dokumenty w sprawie braku 50-groszowej opłaty? Powszechna opinia raczej jest taka, że funkcjonariuszy jest zbyt mało i są przepracowani. Takimi właśnie sprawami?
Dalej: w Polsce rocznie na drogach ginie ok. 5 tys. osób, a około 20 tys. zostaje rannych. Jak działania tych policjantów drogówki poprawiają bezpieczeństwo na naszych drogach? Czy na pewno jest to najważniejsze, czym powinni się zajmować z punktu widzenia bezpieczeństwa ruchu drogowego? Przed laty policja wymyśliła hasło (a właściwie zerżnęła od swoim amerykańskich kolegów), które miało opisywać ich służbę: pomagają i chronią. W czym policjanci pomagają, kogo lub co chronią, prowadząc z mozołem postępowanie o 50 gr?
Nie koniec na tym. Sprawą następnie obligatoryjnie musi zająć się sąd. Znowu te same pytania: to po to kształcimy sędziów przed długie lata studiów i aplikacji, żeby następnie badali sprawy „o 50 groszy" i wymierzali za to kary? Czy sędziom w Polsce się nudzi i nie mają co robić? Przeciwnie, raczej sądy są zawalone sprawami, a czas ich rozpatrywania cały czas się wydłuża. Oczywiście taka sprawa wymaga też obsługi przez pracowników sądu. I znowu to pytanie: czy praca sędziego i sądu jest warta 50 gr?
Warto dodać, że każda z tych osób, policjanci i sędziowie, jest święcie przekonana, że ten przepis jest kompletnie „od czapy". Wiem, bo pytałem. Nie spotkałem też ani jednej osoby, która by uważała, że ma on jakikolwiek sens. Ale mimo to postępowania się toczą i nie ma mądrego ani odważnego, żeby przerwać to szaleństwo.
Pytałem też o tę sprawę rzecznika rządu, Ministerstwo Infrastruktury oraz Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, a także policję. Żadna z tych instytucji oficjalnie nie ma nic do powiedzenia w tej sprawie.
Kluczowe pytanie brzmi: jakie zagrożenie dla bezpieczeństwa ruchu drogowego stanowi kierowca, który nie złożył wniosku o zwrot prawa jazdy i nie zapłacił 50 gr? Żadne. To, za co został wyeliminowany przynajmniej na pół roku z ruchu drogowego, nie miało kompletnie nic wspólnego z jazdą! Wszystko odbyło się nie na drodze, ale przy urzędniczym okienku. Ale i tak stracił prawo jazdy, więc jest uznawany za pirata drogowego. Mimo że stracił je nawet nie przekręciwszy kluczyka w stacyjce. W taki sposób państwo na masową skalę wytwarza tzw. piratów drogowych. A następnie bohatersko z nimi walczy.
I to wszystko dzieje się w czasie, kiedy deficyt kierowców w transporcie szacuje się na 100 do 200 tys. Za chwilę nie będzie miał kto wozić ludzi ani towary. A to zawodowi kierowcy najczęściej padają ofiarami takich urzędniczych paranoi. Nie dlatego, że jeżdżą źle, tylko dlatego, że jeżdżą dużo, a zgodnie z przepisami w Polsce robić się tego po prostu nie da. Z bardzo prostego powodu: bo przepisy w żaden sposób nie zazębiają się w naszym kraju z infrastrukturą drogową (zwłaszcza organizacją ruchu) oraz z tym, co realnie dzieje się na drogach. Pisałem o tym wielokrotnie.
--------
Oczami wyobraźni widzę taką scenę: emerytowany policjant z wnuczkiem na kolanach. I taka oto rozmowa:
- Kim byłeś dziadku?
- Policjantem drogówki.
- Super! Miałeś pistolet?
- Miałem. I szybkie samochody, motocykle, komputery i drony.
- I ścigałeś piratów drogowych?
- Niezupełnie. Siedziałem za biurkiem i pisałem z mozołem wnioski do sądu o ukaranie kierowców, którzy nie zapłacili 50 gr opłaty ewidencyjnej.
- A to było dużo te 50 gr?
- Tyle kosztowała bułka. Taka sobie, bo lepsza kosztowała więcej.
- Dziadku, to po co ty to właściwie robiłeś?
I z tym pytaniem wszystkich zostawiam.
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze
Społeczna szkodliwośc dotyczy przestępstw i tylko przestępstw
A to jest kara za wykroczenie i tutaj nie umarza sie postępowań na znikomą społeczną szkodliwośc, bo nie przewiduje tego kodeks wykroczeń i sąd takiej możliwości nie ma
Także taki szczegół. :)