Ten świat, do którego latami przywykliśmy i który uważaliśmy za coś oczywistego, właśnie się kończy.
Ostatnie ponad 70 lat przyszło nam, szczęśliwcom, przeżyć w świecie w miarę bezpiecznym. Najpierw jego dwubiegunową stabilność gwarantowała względna równowaga potencjałów militarnych, a głównie nuklearnych dwóch mocarstw: Stanów Zjednoczonych i Związku Radzieckiego. Ich paktu północnoatlantyckiego i Układu Warszawskiego.
A przez ostatnie lat 30 tym gwarantem jednobiegunowego układu stał się Pax Americana. I to był ten nasz parasol ochronny.
Zdarzały się jednak i wojny. Była Korea, były Wietnam, Afganistan i Falklandy, kilka wojen bliskowschodnich, a nawet i na krańcach Europy, jak np. rzezie w rozpadającej się Jugosławii.
Były to jednak zbrojne konflikty, które my, mieszkańcy Północy i Zachodu, mogliśmy uważać za konflikty lokalne. Konflikty na obrzeżach naszego – przecież bezpiecznego – świata.
Ale – przede wszystkim – była Organizacja Narodów Zjednoczonych. Ta poprawiona wersja przedwojennej Ligi Narodów.
Niestety... ONZ okazał się zbiurokratyzowanym molochem, obarczonym od samego swego poczęcia grzechami pierworodnymi. Zrzesza obecnie 193 – uwaga! – państwa, choć w swej nazwie użył mylącego terminu „narody". A to przecież nie to samo.
Powstając na gruzach świata sprzed II wojny, z góry zakładał nierówność partnerów i przyznawał specjalne prawa wielkim mocarstwom. Przyjrzyjmy się nieco bliżej pewnym zasadom funkcjonowania ONZ, by lepiej rozumieć jego niemoc decyzyjną i wykonawczą.
A więc... utworzono Radę Bezpieczeństwa z najwyższymi pełnomocnictwami – np. do decydowania o interwencji zbrojnej, by zapobiegać agresjom. Jej stałym członkom, czyli ZSRR, USA, Chinom, Wielkiej Brytanii i Francji, przyznano też prawo weta. Był to warunek potencjalnie paraliżujący, a zażądał go sprytny i dalekowzroczny Stalin.
Jednak już w kilka lat po narodzinach ONZ jego wojska walczyły w Korei z agresorem z komunistycznej Północy, wspartym tzw. ochotnikami chińskimi. Stało się to możliwe jedynie dzięki temu, że delegat sowiecki – z jakichś tylko sobie wiadomych powodów – nie zgłosił się na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa, a fotel należny Chinom – aż do 1971 roku – zajmował przedstawiciel Republiki Chińskiej, czyli tajwańskiego Kuomintangu. Nie miał więc kto zawetować decyzji Rady!
Niestety – w ostatnich 50 latach – miejsce Tajwanu w ONZ zajęły Chiny komunistyczne, a i kolejni reprezentanci ZSRR, a potem Federacji Rosyjskiej bardziej przestrzegali swych obowiązków i przestali chadzać na wagary. Rada Bezpieczeństwa doznała paraliżu.
Dokonywano pewnych nieśmiałych prób poprawy sytuacji. W 1950 roku Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych uchwaliło rezolucję ograniczającą skutki weta stałych członków Rady. W przypadku wetowania ustanowiono przekazanie pełnomocnictw w rozwiązywaniu konfliktów międzynarodowych Zgromadzeniu Ogólnemu. Wprowadzono wymóg minimum dwóch trzecich głosów „za" wszystkich członków ONZ. Tak właśnie, w parę lat później, zareagowano np. na „kryzys sueski". Czasami więc udawało się jednak coś przepchnąć, zdusić wojnę w zarodku.
A dwa lata temu Zgromadzenie Ogólne ONZ zadecydowało, że jeżeli któryś ze stałych członków Rady Bezpieczeństwa skorzysta z przysługującego mu prawa weta w temacie jego dotyczącym, to kolejne posiedzenie Zgromadzenia zwołane zostanie automatycznie w ciągu 10 dni. Przyjęta w drodze konsensusu rezolucja daje wszystkim państwom członkowskim ONZ możliwość oceny tego weta i wyrażenia własnej opinii.
Wygląda to dobrze i wydaje się gwarantować zachowanie światowego ładu, a jednak...
Mogłoby więc budzić nadzieję, że ONZ zadziała i powstrzyma agresora. A jednak... paraliż jakoś wciąż trwa! W Ukrainie giną tysiące ludzi, kraj jest bezlitośnie niszczony.
Chciałem sobie i wam przypomnieć pewne fakty z historii ONZ i niektóre reguły jego funkcjonowania. By może łatwiej zrozumieć tę wszechogarniającą międzynarodową impotencję. Tak groźną w sytuacji, gdy spodziewać się możemy niebawem następnych wybuchów, następnych agresji w innych rejonach globu. I to powodowanych przez stałych członków Rady Bezpieczeństwa, a więc tych z prawem weta!
Na szczęście... są i wciąż powstają coraz to nowe związki i organizacje.
W 1949 roku powstał sojusz obronny Zachodu - NATO, liczące obecnie 30 członków. Pakt Atlantycki stał się najpotężniejszym sojuszem militarnym na świecie. Z wyraźną dominacją Stanów Zjednoczonych, ale i sporą dozą niezależności poszczególnych państw członkowskich. Przykładem tej niezależności jest ostatnie weto Turcji w sprawie rozszerzenia Sojuszu i związane z tym trudne negocjacje.
Powstały i wciąż powstają nowe układy polityczno-militarne. Kilka z nich to „gorąca" strefa Pacyfiku czy północnego Oceanu Indyjskiego.
Przykładem może być powołanie przez Australię, Indie, Japonię i USA 15 lat temu Czterostronnego Dialogu Bezpieczeństwa - w skrócie zwanego „Quad’em" – a przez Chiny: „azjatyckim NATO". Ostatnio dołączyć do niego zamierza Korea Południowa.
We wrześniu ubiegłego roku z inicjatywy USA powołano AUKUS. To pakt bezpieczeństwa trzech państw: Australii, Wielkiej Brytanii (czyli UK – stąd skrót nazwy paktu) i USA.
Stanowi on – do pewnego stopnia – uzupełnienie istniejącego od dawna, bo sformowanego jeszcze w czasie II wojny światowej, układu Pięciu Oczu (Five Eyes). Oprócz USA, Australii i Wielkiej Brytanii należą do niego Nowa Zelandia i Kanada. Jego głównym celem jest ścisła współpraca służb wywiadowczych tych pięciu państw w strefie Pacyfiku.
Nie trudno się zorientować, że głównym zadaniem tych trzech militarno-wywiadowczych związków w obszarze Indo-Pacyfiku jest kontrola i gotowość skutecznego przeciwstawienia się agresywnym zakusom Chin.
Bo Morze Południowochińskie staje się – niestety – coraz to bardziej prawdopodobnym teatrem wojennym.
Istnieją też i inne koalicje militarne. Wspomnę tu – choć może nazwanie tej organizacji „koalicją" jest sporą przesadą – o Układzie Bezpieczeństwa Zbiorowego powołanym przez rozsypujące się sowieckie imperium w 1992 roku. Zrzeszało ono początkowo: Rosję, Armenię, Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan i Uzbekistan. W kolejnych latach dołączono jeszcze Azerbejdżan i Białoruś.
Jest też i ta najnowsza koalicja 40 państw, zawiązana trzy miesiące temu w Ramstein .
Czy jednak te wszystkie organizacje, koalicje, układy będą w stanie powstrzymywać agresorów? Przykłady z najnowszej historii naszego globu nie napawają optymizmem.
Najbliższa już przyszłość pokaże, co wyłoni się z tego międzynarodowego trzęsienia ziemi.
Płyty tektoniczne ruszyły...
Staszek Smuga-Otto
Kanada, Brytyjska Kolumbia
Materiał promocyjny partnera
Materiał promocyjny partnera
Materiał promocyjny partnera
Wszystkie komentarze
Zamiast tej antycznej, historycznie motywowanej struktury powinno się albo: 1. zlikwidować ją w 2. Przydzielić w niej miejsca na podstawie np. liczby populacji? (Oh la la, ale by się Pakistan ucieszył).
Ale likwidacja wydaje się lepszym pomysłem. Głosowanie na forum ogólnym jest równoważnikiem rozwiązania z pkt. 2, i likwiduje klub zwycięzców 2wś.
A, zresztą. Tu i tak chodzi o to, że państwa z bronią atomową boją się ze sobą walczyć, tu jest pies zakopany, a nie w historii ONZ.
Nie jest tak różowo jak piszesz. Naprawdę dużo państw poza zachodem nie jest tak miło do nas nastawionych. Indie w żadnym wypadku nie chciałby zastępować rosji. Podobnie Ameryka Południowa i spora cześć Afryki oraz bliski wschód. Zachód jest bogaty i wpływowy i jak każde mocarstwo - nielubiany przez słabszych i biedniejszych (pisze o zachodzie jako całości USA/UE/Kanada Japonia itd).
A gdyby przydzielać miejsca na podstawie populacji, oj nie chciałbyś tego dożyć. Indie i Chiny - dominacja totalna + koalicja państw Afrykańskich ( o ile by zdołali ją zbudować ) potem USA i rosja.... łatwo domyśleć się jakie koalicje by powstawały.