Autorka jest mamą siedmiolatka, założyła stronę otwieramyszkoly.pl, przedstawiającą m.in. dobre, zagraniczne praktyki jak szkoły mogą sobie radzić z koronawirusem.
Podczas sobotniej konferencji premier Morawiecki zaapelował do pracodawców prywatnych, dużych zakładów i mniejszych firm: „Jeżeli umożliwimy pracę w trybie zdalnym dla osób powyżej 60. roku życia, czy już nawet zachęcałbym od powyżej 50. roku życia, to gwałtownie maleje ryzyko zachorowań wśród takich osób. Jeżeli maleje ryzyko zachorowań, to maleje także ryzyko zgonów, a więc chronimy naszych obywateli.”
Dlaczego premier wyklucza z tej grupy nauczycieli? Osoby 50+ to 1/3 wszystkich pedagogów w Polsce. Czy nauczyciele są ze stali, że nie trzeba wśród nich minimalizować ryzyka choroby i śmierci? Dlaczego namawiając innych pracodawców do elastycznego podejścia, sam nie stosuje go wobec pracowników podlegającej mu „budżetówki”?
To rozdwojenie jaźni na „Polskę rządową” i „resztę” objawia się co rusz, na przykład: w strefie żółtej podczas wydarzeń typu targi, wystawy, konferencje obowiązuje limit 4 m2 na jedną osobę (w siłowniach wytyczne są jeszcze surowsze: 7 m2 na osobę; w kinach dopuszcza się 25 proc. publiczności).
Przeliczmy to na szkołę: 26 uczniów w klasie potrzebowałoby sali o metrażu… 104 metrów kwadratowych. Klasy, z którymi najczęściej się spotykamy, mają 50-60 m2 (1,9 – 2,3 m2 na dziecko), a bywa, że mniej.
Czyli dorośli okazjonalnie spędzający na konferencji kilka godzin podlegają bardziej restrykcyjnym przepisom niż dzieci i nauczyciele, którzy te kilka godzin spędzają w szkole dzień w dzień. Dlaczego? Może dlatego, że
rządowi, znowu, łatwiej jest dyktować warunki innym niż ogarnąć chaos na własnym podwórku, w „budżetówce”?
„Na dzisiaj 98 procent szkół funkcjonuje w systemie stacjonarnym i tylko niewielki procent szkół funkcjonuje albo w systemie zdalnym, albo w hybrydowym. Ta strategia, którą zaproponowało Ministerstwo Edukacji w sierpniu, ona na razie zdaje egzamin”.
Czy rząd naprawdę nie widzi, że właśnie fakt, że tyle szkół funkcjonuje na sztywno, a nie w elastycznych trybach, jest jedną z przyczyn rekordów zakażeń? Placówki były otwierane w oparciu o – w większości nieskuteczne – wytyczne Ministerstwa Edukacji. Dzisiejsze rekordy są tego efektem.
– Tracimy w tej chwili trochę kontrolę nad rozwojem epidemii. W dwóch na trzy przypadki nie znamy źródła zakażenia chorego. Wiemy jednak, że w dużej mierze są nimi dzieci w szkołach – powiedział PAP dr Jakub Zieliński z Zespołu Modelu Epidemiologicznego ICM Uniwersytetu Warszawskiego. W rozmowie z "Gazetą" wyjaśnia: – (…) zaobserwowaliśmy jednoznacznie, że w momencie, kiedy nasze „ludziki” poszły do szkół, wystąpił gwałtowny wzrost zachorowań w grupie ich rodziców, czyli w przedziale wiekowym 30-40 lat. Dzieci same na koronawirusa nie chorują, ale przynoszą go ze szkoły i zakażają rodziców. Dzieci same na koronawirusa nie chorują, ale przynoszą go ze szkoły i zakażają rodziców.
1 września mieliśmy 550 nowych zakażeń (na 29 400 wykonanych testów). W niedzielę: 4739 (na 30 400 wykonanych testów). Czy kiedy już widać wyraźnie, że strategia NIE ZDAJE egzaminu, a sytuacja wymyka się spod kontroli, rząd podejmie wreszcie działania, które będą oparte na rzeczywistości (tej tutaj, a nie jakiejś alternatywnej fikcji) i których celem będzie ochrona nas, ludzi (a nie politycznego wizerunku)?
Jak rozgęścić szkoły (szczególnie te duże, liczne, najczęściej występujące w miastach)? Przede wszystkim: jak najszybciej! Dzisiaj chodzi o to, żebyśmy maksymalnie ograniczyli transmisję wirusa przez szkoły i jednocześnie starali się jak najbardziej ograniczyć straty pod względem: edukacyjnym, ekonomicznym, psychospołecznym. Całkowite zamknięcie wszystkich szkół powinno być ostatecznością (a właśnie do tego może doprowadzić brak, i tak już spóźnionych, zdecydowanych ruchów teraz, od razu).
Więc może spróbujmy tak: kto może (uwzględniając wiek, sytuację zawodową rodziców, sytuację domową, społeczną), przechodzi na naukę zdalną. Stacjonarną naukę w pełnym wymiarze szkoła zapewnia dla: najmłodszych dzieci, które nie mogą jeszcze samodzielnie zostać w domu, a rodzice pracują; dzieci o potrzebach specjalnych; ew. dzieci z roczników, które zdają w tym roku egzaminy.
Kto może uczyć się z domu i ma do tego warunki, temu szkoła to umożliwia.
Dodatkowym zabezpieczeniem byłoby zmniejszenie liczebności klas. Klasę dzielimy na grupy (12-15 osób), które na zmianę uczą się stacjonarnie / zdalnie (rotacja co tydzień). W polskich warunkach (w dużych szkołach), a na dodatek jeszcze w czasie pandemii to zależy głównie od tego, czy rodzicom w klasie uda się pogodzić rytmy życia i pracy – i dogadać.
Model może być pomocny także w starszych rocznikach: nie odsyłamy ich na 100 proc. zdalnej edukacji, tylko zostawiamy okresowy kontakt ze szkołą w wersji stacjonarnej. Program realizują: równolegle (tu dużo zależy od prowadzącego zajęcia i możliwości technologicznych). Albo tydzień stacjonarny traktujemy jako wstęp do projektu, który później uczniowie realizują w trakcie tygodnia poza szkołą. Albo stacjonarnie uczymy tylko wybranych przedmiotów, przykładowo u Duńczyków były to matematyka i języki.
W obrębie klasy i szkoły nadal ważny jest dystans: uczniowie siedzą w ławkach pojedynczo (możliwe przy podziale klasy na mniejsze grupy). Przychodzą o różnych godzinach, o różnych porach mają przerwy. W częściach wspólnych noszą maseczki. Możliwie często wychodzą na lekcje plenerowe. Ze świetlicy korzystają tylko te dzieci, które NAPRAWDĘ MUSZĄ. Szkolną frekwencję można dodatkowo rozładować wprowadzając jeden zdalny dzień w tygodniu (różne dla różnych klas).
I jeszcze kilka kwestii, niezależnie od przyjętego scenariusza:
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze
Błędem było uruchomienie szkół na hip hip hurra - bez ich doposażenia i doinwestowania, co uczyniono w innych krajach Europy. Już wiosną było przecież wiadomo, że potrzeba więcej pomieszczeń, więcej nauczycieli i opiekunów. Urzędnicy MEN nie wykonali jednak żadnego ruchu, tak jakby epidemia miała rozejść się po kościach.
Karygodnym błędem był brak zgody MEN na rozgęszczenie szkół-molochów przez planową naukę hybrydową od 1 września. To dawało szanse na jako taką stabilność, a nie tryb rwany kwarantannami, wieczne zastępstwa.
Gadanie o tym, że szkoły są bezpieczne i odpowiadają raptem za 2% zakażeń jest zaklinaniem rzeczywistości. Uczniowie sami lekko przechodzą zakażenie, ale zakażają nauczycieli i swoje rodziny.
Nazywanie tego, co rząd nam zafundował przemyślaną strategią, jest farsą. Nasi włodorze nie lubią się przyznawać do błędów, ale w sprawie szkół nie ma na co czekać - skutki odwlekania decyzji mogą być opłakane.
Problem jest inny - nie w zrozumieniu tematu rzecz. Nie w znalezieniu rozwiązania rzecz. Rzecz w podtrzymywaniu iluzji i tępej rządowej propagandzie. Do celu po trupach. Tak jak w wyborach prezydenckich.
Czyli nie wiemy, ale wiemy. Brawo!