Piszę do Was drugi list. Pierwszy wysłałem, gdy ponowne otwarcie szkół w trybie stacjonarnym nie było jeszcze szeroko komentowane. Prosiłem o zainteresowanie sprawą otwarcia szkół od 1 września. Dziękuję, kilkoro z Państwa, a także kilka instytucji podjęło temat. Choć nic to nie dało. Ministerstwo Edukacji i tak zrobiło, jak chciało, nie bacząc na głosy rozsądku, obawy, sensowne argumenty zdrowotne etc. Chaos w szkołach nie był im straszny, wszak zarządzanie kryzysem lub bardziej wywoływanie kryzysów i pozorna "autonomia dyrektorów szkół" to najlepszy sposób rządzenia, bo tak naprawdę nie rodzi odpowiedzialności rządzących - ministrów, premiera, prezydenta. Przepraszam za ten komentarz - chodzi nie o politykę, ale o zarządzanie - i przechodzę do sedna.
Drodzy Państwo - posłowie, senatorowie, dziennikarze, urzędnicy, lekarze - rozwiązanie przyjęte przez MEN i Radę Ministrów, bo jak się wydaje, wszyscy obecne przepisy dotyczące stacjonarnej nauki akceptują, czyni z części rodziców zakładników decyzji urzędniczych.
Część rodziców jest zadowolona z tych rozwiązań, część nie wierzy w pandemię, część ulega presji, część jednak czuje, że odbiera im się prawo i uniemożliwia obowiązek dbania o zdrowie swoich dzieci. Dzieje się tak zwłaszcza w rodzinach, w których jest dziecko w wieku szkolnym chore na schorzenia przewlekłe, z niedoborami odporności lub inny członek rodziny - ojciec, matka, brat siostra, babcia etc. - jest w grupie ryzyka z powodu COVID.
Nie wspomnę tych, którzy po prostu boją się o swoje pociechy, widząc jawne zaniedbania, nieład i niekonsekwencję w przepisach MEN i ich realizacjach w szkołach, przepisach i działaniach pozornie - bo koniunkturalnie - wydzielających terytorium szkoły poza obszar dotknięty pandemią. W nich nie trzeba nic, no może prócz mycia rąk, ogólnych zasad dbania o higienę i uwagi, czy do szkoły nie przyszedł ktoś chory. Tu nie obowiązują maseczki (można), tu nie obowiązuje dystans (zaleca się), tu nie trzeba mierzyć temperatury (można), tu pracownik nie ma środków ochrony na stanowisku pracy lub daje się je w ilościach... istotnych, ale tylko propagandowo, bo rzeczywistość i przeliczenie tych środków to jawna kpina z przepisów bhp.
MEN i rząd nie pozostawiły rodzinom, o których wspomniałem wyżej, żadnej alternatywy.
Masz puścić dziecko do szkoły, inaczej nie będzie ono miało możliwości uczenia się, a ty zostaniesz ukarany administracyjnie.
Nie są ważne twoje obawy, twoje rodzicielskie obowiązki opieki, dotychczasowa historia choroby, masz dziecko skierować do szkoły, bo... i tu argumentacja miesza mnóstwo wątków (edukacyjnych, psychologicznych, ekonomicznych etc.), pomijając wątek podstawowy - bezpieczeństwo i ochrona zdrowia i życia. Zaznaczam także - edukacja domowa (nie chodzi o zdalną), przewidziana prawem nie jest rozwiązaniem, bo nie każda rodzina poradzi sobie, by ją realizować z przyczyn edukacyjnych, społecznych etc.
Szanowni Państwo, wymuście jakoś, apelujcie, złóżcie wnioski, projekty poselskie, skorzystajcie z inicjatywy ustawodawczej, co tylko można, by tę sprawę natychmiast uregulować. To jest jawne wykluczenie pewnej grupy obywateli, zwłaszcza osób chorych, często niepełnosprawnych z podstawowego prawa człowieka i zarazem obowiązku - dbania o życie dzieci, swoje i członków rodziny. Urzędnicy tworzą sytuację faktów dokonanych, opierając się na założeniu "jakoś tam będzie, poczekamy". Jednakże ta sprawa nie może czekać, bo cierpią dzieci, rodziny.
Ja osobiście, mając taką sytuację w rodzinie (choroby dwóch członków rodziny lokujące ich w grupach najwyższego ryzyka zarażenia COVID) nie posyłam dziecka do szkoły w tym tygodniu. Nie wiem, czy w przyszłym tygodniu to zrobię, może jednak ulegnę, bojąc się o mojego syna, że system wypluje moje dziecko poza nawias. Edukacja domowa w naszym przypadku nie wchodzi w rachubę, poza tym to nie jest rozwiązanie systemowe o charakterze powszechnym, tzn. merytorycznie,
dla wszystkich rodzin, choć pozornie prawo na to zezwala - po prostu mam świadomość, że nie podołam uczyć sam ucznia siódmej klasy (zwłaszcza języków).
Państwo powinno rodzicom, których przypadki opisałem, dać wybór (posyłać dziecko czy nie posyłać do szkoły) i zapewnić konkretną możliwość realizacji edukacji w postaci nauki zdalnej.
Jak to zrobić? Myślę, że się da bez większych komplikacji, ale nie będę wymyślał rozwiązań. Skoro udało nam się kilka miesięcy, to i teraz się uda, bo dotyczy to nie wszystkich dzieci, ale części z nich. Ponoć - według MEN - rodzice wolą naukę w szkole w pandemii. Nie zakładam wiec tłumów podczas nauki zdalnej. Organizacyjnie szkoły (i samorządy) podołają, na pewno muszą na to dostać jakieś fundusze, ale nie zrodzi to zapewne katastrofalnych efektów ekonomicznych. Na pewno nie większe niż możliwy paraliż szkół, pozwy przeciwko dyrektorom i samorządom (ministerstwa nie da się zapewne pozwać) i przyszłą zapaść systemu ochrony zdrowia.
Moim zdaniem niedbałość i pozostawienie sytuacji rodzin nierozwiązaną (nawet nie podjęto prób) to pominiecie tematu, dyskryminacja i zaniedbanie ze strony państwa.
Proszę, zróbcie coś. Ponoć w piątek ma się odbyć Rada Gabinetowa, wpłyńcie na ministrów - tych mądrych. Róbcie wrzawę, bo temat umarł w konfrontacji z hasłem "jakoś to będzie". A jedno pismo rzecznika praw dziecka do ministra Piontkowskiego w tej sprawie zostało po prostu olane (przepraszam).
To kolejna sytuacja, której MEN nie przewidział, ale raczej zlekceważył. Czekamy na Wasze opinie. Piszcie: listy@wyborcza.pl
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze
Karać to co najwyżej może Sąd rodzinny ograniczając władzę rodzicielską albo wszczynajac wobec dziecka sprawe o demoralizację. Najcześciej na skutek zawiadomienia ze szkoły.
Ale z dużą dozą pewnosci mogę zapewnić - że jeżeli rodzic na rozprawie potrafi uzasadnić że pobyt dziecka w szkole jest zagrożeniem dla zdrowia członków rodziny, będących w grupach ryzyka, to sąd rodzinny nie będzie stosował żadnego z w/w środków.
A tak się składa, że często piszę w tematach na których się nie znam, ale akurat w tym temacie się znam.
A nie skierują dziecka do pieczy zastępczej z powodu nierealizowania obowiązku szkolnego?
Nie. Do pieczy zastępczej kierowane są dzieci z naprawdę mocno zaniedbanych rodzin. Bite, maltretowane, molestowane, zaniedbane fizycznie i emocjonalnie, porzucone.
Mitem i nieprawdą jest, że sądy odbierają dzieci rodzinom tylko z powodu biedy, czy nieuczęszczania do szkoły.
Tez się znam, pracuję w tym.
Potwierdzam.
Sądy rodzinne nie odbierają dzieci ot tak sobie, serio. W znanych mi przypadkach jest to uzasadnione albo drastyczną sytuacją rodzinną (oboje rodzice piją, biorą narkotyki, porzucają dziecko), albo przypadkami losowymi (matka idzie do aresztu, a ojciec od 10 lat się nie odzywa do dziecka).
Poza tym w każdym takim przypadku musi być WINA. A tu winy nie ma.
Wybacz, ale się nie zgodzę. Tak się składa, że przerabiałam temat w rodzinie przyjaciółki. Dziecko odmówiło chodzenia do szkoły - bo nie. Przerobiono psychologów szkolnych, poradnię, trzy mądre wychowawczynie, czworo kuratorów. Na koniec sąd uznał, że należy 13-latkę skierować w trybie natychmiastowym do pogotowia opiekuńczego, bo nie realizuje obowiązku. Zaczęła uciekać do domu, więc skierowaną ją do MOW-u. Zaczęła uciekać do domu i stamtąd, więc znaleziono jej dalszy od domu. W dalszym ciągu mówimy tu o nierealizowaniu obowiązku szkolnego, niczym innym, żadnej przemocy domowej, narkotyków itp.
Mam wrażenie, że po prostu mamy - Ty i moja przyjaciółka - do czynienia z innym sędzią. To straszne, jak los dziecka zależy od widzimisię konkretnego człowieka.
PS. może rozwiązaniem będzie stancja dla siódmoklasisty? może młoda osoba jest wystarczająco dojrzała, by udźwignąć przymusową 'półsamodzielność'?
Moim zdaniem, uczeń 7 klasy spokojnie udźwignie edukację domową - w ED to nie rodzic uczy dziecko, dziecko uczy się samo. Z językami faktycznie gorzej, tu trzeba dokupic lekcje online.
Problem jednak nie w tym chyba, czy stancja, czy ED, lecz w tym jak rząd ignoruje potrzeby i zdanie obywateli....
my wyboru nie dostaliśmy (czyżby kogoś naszły wątpliwości co do poczytalności suwerena?) a odpowiedzialność jest...u dyrektora szkoły. to oczywiście miłe, ale pozostaje jeszcze sprawa ewentualnej żałoby. moim zdaniem należałoby ją również przekierować na dyrektora szkoły, tudzież wytypowanych nauczycieli, co chyba ostatecznie rozwiałoby wątpliwości niektórych rodziców, dzieci i wnuków...
w opiniach psychologów dotyczących (niewątpliwego!) uszczerbku na psychice dzieci pozbawionych szkoły pojawia się moim zdaniem dość istotne zastrzeżenie typu "pod kątem epidemiologicznym nie chce się wypowiadać". to oczywiście zrozumiałe, bo psycholog (przynajmniej z reguły) nie jest epidemiologiem - tym niemniej brzmi to tak, jakby w przypadku wojny czy trąby powietrznej, która porwała szkołę psycholog po wygłoszeniu tej samej opinii dodał "w kwestiach militarnych ani zmian klimatu nie chce się wypowiadać".
niestety rodzic nie ma komfortu ignorowania takich niuansów...
natomiast nie mogę zgodzić się z podejściem, że "Edukacja domowa w naszym przypadku nie wchodzi w rachubę" bo "nie podołam uczyć sam ucznia siódmej klasy (zwłaszcza języków)".
oczywistym jest, że samodzielnie nie podołamy wielu rzeczom ważnym dla naszych dzieci.
wyjść jest kilka: skorzystać z pracy kogoś, kto podoła (czasem bezpłatnie), uznać je za mniej istotne lub...jedna podołać.
ględzenie wyjściem nie jest.
Ale minister ma to gdzieś, bo by trzeba myśleć, wysilać się i pracować.
Lepiej zrzucić na szkoły i niech się martwią. A on ma spokój. Jak coś ciekawego szkoły wymyślą, to sobie sukces przypisze.
Edukacji zdalnej. Bezpieczna i wydajna.
Taki rodzic nie tyle boi się koronawirusa, co rodziców innych dzieci - antyszczepionkowców, proepidemików, przeciwników mierzenia temperatury i mycia rąk.