Z powodu pandemii Polacy dowiedzieli się, kto właściwie wykonuje ich badania laboratoryjne. Diagności laboratoryjni – bo o nich mowa – to najmniejsza grupa zawodowa wśród zawodów medycznych, konsekwentnie pomijana dotychczas przez Ministerstwo Zdrowia w kwestii podwyżek i rozmów o problemach zawodu. Mimo wieloletnich zaniedbań większości rządzących stanęliśmy do walki z wirusem, zdając sobie sprawę, że bez naszej pracy nie będzie możliwe wykrywanie osób zakażonych. Dziękował nam minister zdrowia, dziękowali politycy. A teraz przyszła brutalna pobudka.
Zdalna autoryzacja wyników to złe leczenie
Ministerstwo Zdrowia najpierw na przekór środowisku wprowadziło tzw. zdalną autoryzację wyników badań. W tym miejscu należy wytłumaczyć, czym jest autoryzacja wyniku badania, którą niektórzy (błędnie) chcą
utożsamiać z telemedycyną.
Od chwili, gdy próbka pacjenta trafi do laboratorium do momentu wydania wyniku, cały proces, począwszy od oceny jakości dostarczonej próbki, poprzez jej przygotowanie do pomiaru, przygotowanie aparatów, po uzyskanie wyniku – musi być nadzorowany przez diagnostę.
Diagnosta odpowiada także za pracę pozostałego personelu laboratorium i interpretuje uzyskane wyniki. To on decyduje, czy wynik jest wiarygodny i czy można go przekazać lekarzowi. Jeśli tak, diagnosta autoryzuje cały proces badania swoją pieczątką, zaświadczając przy tym jednocześnie, że całe oznaczenie przebiegło zgodnie z zasadami dobrej praktyki laboratoryjnej, ze standardami i z aktualną wiedzą medyczną.
Przykładowo – jeśli w próbce doszło do hemolizy, czyli popękały krwinki czerwone, bo była źle pobrana lub transportowana – to diagnosta musi taką próbkę dla dobra pacjenta odrzucić. Wyobraźmy sobie oznaczenie w takiej próbce markerów nowotworowych – ile nerwów może wywołać u pacjenta i lekarza wynik podwyższony. A jeśli jest podwyższony, bo w próbce była hemoliza? Zdalną autoryzację wyników badań można porównać do sytuacji, w której ktoś bez uprawnień zawodowych lekarza bada pacjenta, a lekarz zdalnie zatwierdza wynik takiego badania fizykalnego. Albo w której osoba bez uprawnień zakłada wenflon, a pielęgniarka zdalnie zaświadcza swoim podpisem, że wenflon jest założony prawidłowo. Dlatego zdalna autoryzacja to fikcja!
Gdzie będzie konieczna zdalna autoryzacja?
Tam, gdzie w miejscu pracy fizycznie nie ma osoby odpowiedzialnej za proces diagnostyczny! Sprowadza się więc do braku osoby uprawnionej w miejscu,
gdzie wykonywane są Państwa badania! Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie chciał swoim prawem wykonywania zawodu zaświadczyć, że proces diagnostyczny przebiega prawidłowo w laboratorium, w którym nigdy nie był i w którym pracują osoby bez uprawnień do samodzielnego wykonywania badań (skoro konieczna jest zdalna autoryzacja ich pracy). Jednak lobby, któremu zależy na oszczędnościach na pracownikach z uprawnieniami, zdołało wbrew środowisku diagnostów przekonać rządzących, że zdalna autoryzacja badań to taka, można by rzec, tele-nowo-medycyna.
Każdego dnia każdy diagnosta decyduje, czy można przekazać Państwa wyniki lekarzowi. Szacuje się, że około 70 proc. decyzji lekarskich opiera się na opracowywanych przez nas wynikach badań. Od badań
biochemicznych, oznaczania hormonów, morfologii krwi, oznaczenia grupy krwi, doboru krwi do przetoczenia, oznaczenia zgodności tkankowej przed przeszczepieniem tkanek czy narządów, oznaczenia typu białaczki/chłoniaka przez ocenę odpowiedzi komórek nowotworowych na leczenie, oznaczenie tła genetycznego choroby/nowotworu, typu patogenu odpowiedzialnego za chorobę, jego lekooporności, poziomu leku, po ocenę funkcjonowania układu immunologicznego! Istnieją też badania, których wynik sam w sobie oznacza diagnozę.
Żeby zrobić dobrą diagnostykę szkolimy się 5 lat
Aby zrozumieć co i po oznaczamy, żeby móc być partnerem do rozmów z lekarzem prowadzącym pacjenta, w kwestii pomocy w interpretacji wyniku, możliwych interakcji stosowanych leków z oznaczeniami laboratoryjnymi, dobrania kolejnych badań (zwłaszcza specjalistycznych), diagnosta wchodzi do zawodu „uzbrojony” w odpowiednie wykształcenie.
Obecnie tym wykształceniem są wyłącznie stacjonarne, 5-letnie studia medyczne na kierunku analityka medyczna. Dla kierunku tego, podobnie jak dla lekarskiego, pielęgniarskiego czy farmaceutycznego istnieją zatwierdzone ustawowo standardy kształcenia. Po to, by każdy pacjent, w każdym zakątku Polski, miał zapewnioną fachową kadrę czuwającą nad poprawnością procesu diagnostycznego.
Ponieważ analityka medyczna jako osobny kierunek studiów powstała w 1977 roku (wcześniej była to specjalizacja po studiach lekarskich lub farmaceutycznych), przed wprowadzeniem w roku 2001 ustawy regulującej zawód diagnosty, w laboratoriach pracowali również (poza analitykami, lekarzami, farmaceutami i technikami analityki medycznej), absolwenci innych kierunków niemedycznych. Osoby te, z uwagi na konstytucyjny wymóg jasnych kryteriów dostępu do zawodów ustawowo reglamentowanych, musiały uzupełnić wykształcenie na przejściowo funkcjonujących płatnych studiach podyplomowych z analityki medycznej.
Diagnosta to zawód zaufania społecznego
Trybunał Konstytucyjny już w 2005 roku jasno wskazał konieczność przejrzystych zasad dostępu do zawodu, również z punktu widzenia odbioru społecznego – diagnosta to przecież zawód zaufania publicznego i nakazał przyrównanie pozostałych kandydatów do zawodu do wiedzy teoretycznej i praktycznej absolwenta analityki medycznej. Kolejne nowelizacje ustawy o diagnostyce laboratoryjnej potwierdzały tylko, że kierunkiem wiodącym w kształceniu diagnostów są 5-letnie studia magisterskie na kierunku analityka medyczna i wydawać by się mogło, że ostateczną „wisienką na torcie” było wpisanie w 2017 roku do ustawy o szkolnictwie wyższym, że w programie studiów przygotowującym do wykonywania zawodu diagnosty uwzględnia się standardy kształcenia na kierunku analityka medyczna.
Jasne kryteria dostępu do zawodu, z jednolitym systemem kształcenia są również gwarantem potwierdzającym uprawnienia zawodowe poza granicami naszego państwa. Takie rozwiązanie jest dobre dla wszystkich diagnostów, bowiem spaja zawód, otwiera dyskusję co do poszerzenia kompetencji tej grupy profesjonalistów medycznych, a co najważniejsze – gwarantuje bezpieczeństwo pacjentów.
We wszystkich zawodach medycznych najważniejsza jest gruntowna edukacja przed przystąpieniem do czynności zawodowych, potem oczywiście kluczowe jest zdobywanie doświadczenia zawodowego. Diagnosta, jak każdy zawód medyczny, ma również obowiązek kształcenia ustawicznego (podobnie jak lekarze mamy możliwość podejmowania specjalizacji w kilkunastu dziedzinach medycyny laboratoryjnej). Tyle że jako jedyny zawód medyczny musimy to robić na swój koszt. I tu dochodzimy do clou sprawy.
Kieszeń diagnosty
Wydawać by się mogło, że osoba, która odpowiada za potencjalne błędy własnym majątkiem karnie i dyscyplinarnie (według obecnych przepisów błąd medyczny jest traktowany na równi z przestępstwem)
oraz musi posiadać ogromną wiedzę, którą musi na bieżąco pogłębiać, powinna zarabiać przyzwoite pieniądze. Tak nie jest. Diagnosta jest obecnie jednym z gorzej opłacanych zawodów medycznych. Wszelkie regulacje przewidujące bezpośrednie finansowanie przez NFZ podwyżek nas ominęły, a nawet w czasie pandemii w wielu przypadkach nie dostaliśmy dodatków za pracę przy próbkach od pacjentów z COVID-19, mimo że czasem pracowaliśmy non stop po 12 godzin bez zdejmowania kombinezonu (z oszczędności!), oznaczając wirusa.
Stąd coraz więcej absolwentów analityki medycznej nie podejmuje pracy w zawodzie. Część ludzi odchodzi na emeryturę, ci, którzy zostali, pracują za trzech. Brakuje odpowiednio wykształconych kadr do pracy, a aktualnym problemem nie jest wcale mała liczba absolwentów analityki medycznej, ale fakt, że inteligentni ludzie, którzy kończą trudne studia, widząc brak perspektyw na godne zarobki, awans zawodowy, możliwość rozwoju (bo zwyczajnie ich nie stać), szybko przekwalifikowują się do innych zawodów.
Diagnoza powinna zależeć od profesjonalisty czy może leśnika, czy chemika?
I jaki teraz rządzący mają pomysł na rozwiązanie problemu, do którego sami doprowadzili swoją indolencją? Zdalna autoryzacja i odstąpienie od bezwzględnej konieczności wyższego wykształcenia medycznego poprzez otwarcie zawodu diagnosty na wiele kierunków przyrodniczych, które nie mają żadnych standardów kształcenia, prowadzone są w trybie dowolnym, zaocznym, wieczorowym, eksternistycznym, a programy studiów są często autorskimi pomysłami pojedynczych uczelni.
Taki absolwent nawet w dobrej wierze będzie chciał się nauczyć zawodu w miejscu pracy – i nauczy się sumiennie wszystkiego, co w danym laboratorium się robi. Jeśli robi się dobrze, to mniejszy problem. Gorzej, jeśli nauczy się źle, bo bez odpowiedniego wykształcenia kierunkowego nawet nie będzie wiedział, że robi coś źle. Będzie dodatkowo skazany na permanentne braki w edukacji (w pracy można nauczyć się praktyki zawodowej, ale nie nadrobi się braków w wiedzy akademickiej).
Oczywiście można i należy uregulować sposób funkcjonowania osób po różnych kierunkach studiów, które mogą być uznane za przydatne w medycznym laboratorium diagnostycznym – ale to nie znaczy, że osobom tym należy nadać uprawnienia zawodowe równe uprawnieniom osoby z wyższym wykształceniem medycznym, w tym uprawnienia do nadzorowania czynności wykonywanych przez innych. To jest prosta droga do deregulacji zawodu. W efekcie stracą na tym wszyscy – osoby z bezpośrednim wykształceniem kierunkowym, osoby które przed laty musiały uzupełnić wykształcenie na studiach podyplomowych, ale – co najważniejsze – stracą pacjenci i lekarze.
Kto poprawnie zinterpretuje wynik?
Czy woleliby Państwo, żeby badanie, od którego zależy życie krewnego wykonał medyk, osoba, która pięć lat studiowała na kierunku, gdzie wszystkie standardy kształcenia były podporządkowane relacji badanie-człowiek (nie wspominając o obowiązku ustawicznego kształcenia), czy może przyrodnik, weterynarz, chemik lub leśnik? Dziś, gdy kierujemy się do punktu pobrań nikt nas o zdanie nie pyta, dotychczas mieliśmy jednak gwarancję, że diagnosta laboratoryjny będzie nadzorował wykonanie naszego badania i poprawnie zinterpretuje wynik.
Ponadto, nie chcąc płacić za specjalizacje dla diagnostów, Ministerstwo proponuje, żeby do egzaminów specjalizacyjnych można było podchodzić po uznaniu dorobku naukowego za równoważny z odbyciem staży. Z praktycznego punktu widzenia taka „krótka” ścieżka jest raczej ścieżką „krótkowzroczną”. Ułatwi ona uzyskiwanie tytułu specjalisty osobom, które i tak już pracują w dużych ośrodkach uniwersyteckich i mają styczność z najtrudniejszymi przypadkami diagnostycznymi. Ale w czym to rozwiązanie pomoże diagnostom z mniejszych ośrodków?
My jako środowisko chcemy się kształcić, ale chcemy specjalizacji z prawdziwego zdarzenia, umożliwiających dostęp do akredytowanych ośrodków, aby również (a może przede wszystkim) ci z mniejszych miejscowości mieli możliwość odbycia realnego kształcenia specjalizacyjnego. W mniejszych miejscowościach też są pacjenci, którzy mają prawo do możliwie najlepiej wyszkolonej kadry. Wielokrotnie to dzięki czujności i wiedzy diagnosty tor myślenia diagnostycznego jest przekierowywany w inną stronę.
Kolejne rządy doprowadziły do obecnej krytycznej sytuacji kadrowej w medycznych laboratoriach diagnostycznych, a teraz usiłują „naprawić” sytuację, dewastując zawód zaufania publicznego, jakim jest zawód diagnosty laboratoryjnego. Pamiętajmy – dobre prawo musi w pierwszej kolejności przewidzieć skutki swojego funkcjonowania. Tym pomysłom nie wróżę dobrych skutków.
* autorka listu jest zrzeszona w krakowskim oddziale Krajowego Związku Zawodowego Pracowników Medycznych Laboratoriów Diagnostycznych
Czekamy na Wasze listy, opinie, komentarze, analizy. Wyborcza to Wy. Listy@wyborcza.pl
Wypróbuj prenumeratę cyfrową Wyborczej
Nieograniczony dostęp do serwisów informacyjnych, biznesowych,
lokalnych i wszystkich magazynów Wyborczej.
To nic, że nieszczęśnicy, na których padło otrzymują na przemian wyniki pozytywne i negatywne niemal jak w rosyjskiej ruletce. Jakakolwiek próba podważania wiarygodności testów wiąże się z wyzwiskami od nieuków, wyznawców teorii spiskowych czy szarlatanów.
Autorytety z profesorskimi tytułami i stopniami doktorskimi natychmiast rzucają się na takowego wątpiącego zarzucając mu, że był niezbyt pilnym studentem, nie starcza wiedzy, aby zrozumieć i opisać PCR. Gdy owi eksperci dowiadują się, że mają do czynienia z osobami, które mają wieloletnie doświadczenie z reakcją PCR przeprowadzając tysiące reakcji wszelakiego typu (PCR, RT-PCR, qPCR), optymalizując je, projektując setki starterów, wykorzystując całe spektrum metod genetyki molekularnej (biblioteki, sekwencjonowanie, markery, mapowania, metody genetyki populacyjnej, bioinformatyki i wiele innych) analizując genomy rozlicznych roślin, zwierząt i mikroorganizmów również w ramach międzynarodowych projektów, gdy dowiadują się, że ten wątpiący to nie student pierwszego roku, ale specjalista z udokumentowanym dorobkiem oraz stopniami i tytułami, pojawiają się zarzuty o brak etyki i chęć kreowania się na gwiazdę.
Niestety żaden wyznawca wiarygodności testów PCR na koronawirusa nie chce jakoś podjąć merytorycznej dyskusji. Po napisaniu kilku inwektyw na ogół obraża się na utytułowanego wątpiącego i żegna z nim chyba tylko dlatego aby dalej się nie kompromitować. Wystarczy bowiem prześledzić kilka zestawów diagnostycznych do wykrywania koronawirusa aby specjalista genetyki i biologii molekularnej nie miał wątpliwości, iż ta reakcja nie ma szans bycia specyficzną. Prawie na każdym etapie reakcji popełniane są błędy, które skompromitowałyby każdego biologa molekularnego, gdyby zastosował je w swoich badaniach. Tymczasem procedurę według zestawów diagnostycznych stosuje się powszechnie do testowania ludzi, czasami wbrew ich woli. Czyżby więc firmy produkujące zestawy diagnostyczne tak bardzo się myliły i dostarczały testów niewłaściwych?.
Firmy doskonale znają ograniczenia produkowanych przez siebie testów. Dlatego każdy jest opatrzony magicznymi słowami ?for research use only? (tylko dla badań). Wczytując się dalej w ulotki dołączone do zestawów diagnostycznych dowiadujemy się, że test wykrywa ?SARS-Cov2 jak również inne powiązane z SARS wirusy infekujące nietoperze? (Roche), ?służy do rozróżniania betakoronawirusów? (RealStar Altona), ?wykrywa wirusa grypy H1N1, adenowirusy, Mycoplasma pneumonie, Chlamydia pneumonie? (Creative Diagnostics). Ten ostatni test nawet nie wymienia koronawirusa. Nie przeszkadza to firmie rekomendować go jako ?SARS-CoV-2 multiplex RT-qPCR?. Każda z firm produkujących zestaw diagnostyczny wyraźnie zaznacza, że ?test nie ma zastosowania w diagnostyce. I tak Roche stwierdza: ?these assays are not intended for use in the diagnosis of coronavirus infections?, podobnie Altona: ?not for use in diagnostic procedures?, i wreszcie Creative Diagnostics: the product is not intended for diagnosis use?. Innymi słowy producenci testów wyraźnie zaznaczają, że nie służą one do diagnostyki infekcji koronawirusem.
Właściwie na tym należałoby sprawę zamknąć, nie dyskutować o ograniczeniach testów gdyż wprawny genetyk molekularny poradzi sobie z nimi. Testy są przeznaczone do badań, zatem diagnozowanie choroby na ich podstawie jest nielegalne. Jakim więc prawem zamyka się ludzi w aresztach domowych na podstawie testów, które nigdy nie powinny być stosowane w diagnostyce? Dlaczego, jako społeczeństwo zgadzamy się na dyktat tych, dla których nie ma znaczenia nie tylko nasza wolność, ale także nasze zdrowie? Jaka jest wartość wyników uzyskanych na podstawie testów, które w zamierzeniu miały zastosowanie tylko laboratoriach badawczych? Ponieważ testy stworzone na potrzeby badań laboratoria badawcze opuściły to mamy rosyjską ruletkę na plusy i minusy.
źródło: z profilu profesora R.Z. na fb:
htt ps://www.facebook.com/roman.zielinski.37
Niestety jesteś osłem. A nawet mi się nie chce uzasadniać dlaczego, więc uwierz mi na słowo i niech czytelnicy też uwierzą. Zresztą sam nick już o tym świadczy.
Tak, słyszałem. Wiara czyni cuda. Np. że podduszające nas masoneczki chronią nasze zdrowie. I masy uwierzyły!