Mentalnie jesteśmy w średniowieczu. I to nawet nie tym zakończonym upadkiem Konstantynopola czy wielkimi odkryciami geograficznymi, ale tym, które francuski mediewista Jacques Le Goff nazywał długim, przedłużonym średniowieczem, ciągnącym się po XIX wiek.
Królowie w portfelach
Nie wierzycie? To zajrzyjcie do portfeli. W moim jest w tej chwili Mieszko I, Bolesław Chrobry, Kazimierz Wielki i Zygmunt Stary. Kiedy w 2009 r. odwiedziłem w zachodnim Michigan największy w świecie kongres naukowców zajmujących się średniowieczem, w jednej z auli zobaczyłem na wielkim ekranie ilustracje z polskimi banknotami. Te ilustracje z Polski służyły włoskiemu uczonemu Tommaso di Carpegna Falconieriemu do mówienia o zakorzenieniu naszej mentalności w średniowieczu. Dopiero w tym roku ukazało się z opóźnieniem angielskie tłumaczenie jego książki ("The Militant Middle Ages", wyd. Brill), ale mit władcy średniowiecznego, który tak przykuł uwagę włoskiego uczonego, towarzyszy nam w portfelach na co dzień. Jest to zdaniem di Carpegna Falconieriego przypadłość Europy Wschodniej. Pisze tak: "Średniowiecze, które w krajach Europy Zachodniej jest obecnie metaforą niepaństwowości, w Europie Wschodniej jest postrzegane jako fundament zarówno państwa, jak i narodu.
Przykładów może być wiele, ale ograniczymy się do kilku godnych uwagi przypadków, zaczynając od symboliki. Banknoty drukowane od początku lat dziewięćdziesiątych i znajdujące się w obiegu w Bułgarii, Mołdawii, Polsce, Czechach, Słowacji, Ukrainie, na Węgrzech prezentują średniowiecznych władców jako ojców narodu".
W kampanii prezydenckiej widać średniowieczny mit władcy
Gdyby rzecz kończyła się na banknotach, można by to uznać za drobiazg. Ale co, jeśli poddańcza mentalność kształtuje nasze codzienne myślenie? Mity polityczne dużo psują, dzieląc ludzi. Zarazem przydają się, jednocząc nawet całe cywilizacje. Wygląda na to, że Polaków jednoczy średniowieczny mit władcy. Widzimy go też w kampanii wyborczej. Kandydat na prezydenta sprawujący obecnie ten urząd jest niezależnie od okoliczności nazywany prezydentem. Z chwilą ubiegania się o wybór nie następuje rozdzielenie obowiązków prezydenckich od aktywności kandydackich. Dziennikarze bez namysłu piszą o prezydencie, a nie o kandydacie.
Archiwum "Gazety Wyborczej" pokazuje, że przez ostatnie 30 dni (7 czerwca - 6 lipca 2020) fraza "prezydent Duda" padła na łamach 420 razy, "Andrzej Duda" 317 razy, a "prezydent Andrzej Duda" – 276 razy.
O czym świadczy ten brak precyzji? Jest przejawem myślenia mitycznego. Mit tkwi stale w naszych głowach.
Wolnym ludziom nie wypada
Dlatego do przyjaciół napisałem: "Uwierzcie mi, nazywanie kandydata prezydentem jest przejawem feudalizmu, tęsknotą za królem. Nam, wolnym ludziom, nie wypada. W trakcie kampanii wyborczej prezydent jest nim może przez dwie godziny dziennie. Płacimy mu przecież za pracę, a nie za wiecowanie. Kampanię prowadzi jako kandydat – jeśli tego nie zrozumiemy, to nie jesteśmy demokratami, tylko poddanymi króla".
Padło pytanie, czy aby tak samo nie jest na Zachodzie. Ależ jest. Tam banknotów z królami może nie mają, ale w kampaniach też mają prezydentów, a nie kandydatów. Przez letni miesiąc w środku drugiej kampanii wyborczej Baracka Obamy (1-30 czerwca 2012) w "New York Timesie" hasło "President Obama" pojawiło się 667 razy, "Barack Obama" 110 razy, a "President Barack Obama – 27 razy". Trudność z oddzieleniem poczynań kandydata od poczynań prezydenta jest więc skłonnością także zachodniego świata. Na razie tylko niektórzy widzą, że naszym językiem steruje myślenie mityczne. Narzędzia intelektualne do oddzielenia tego, co dany człowiek robi jako kandydat, a co robi jako prezydent, mamy. To poziom szkoły podstawowej umacniany lekcjami logiki na studiach.
Ale z jakiegoś powodu nie sięgamy po te narzędzia. Mit przytępia naszą wrażliwość. Widzimy, jak prezydenci w kampaniach wyborczych czynią rzeczy niegodne ich statusu, zaostrzają język i robią niegodne najwyższych urzędów umizgi do tłumu. Ale odbierając prezydentowi na czas kampanii wyborczej jego prezydenckość, czulibyśmy się jak poddani, których król abdykował. Do tego dopuścić nie chcemy.
Trochę mniej prezydenta, trochę więcej kandydata
Przedłużone średniowiecze trwa i na wschodzie Europy, i w Ameryce. Na zachodzie Europy też można znaleźć quasi-średniowieczne struktury leżące u podstaw myślenia o władzy prezydenckiej. Sięgnijmy do przykładu portugalskiego. W pracy z 2006 roku autorstwa Antonio R. Rubio Plo, hiszpańskiego profesora stosunków międzynarodowych i historii myśli politycznej, czytam: "Model polityczny czyni z prezydenta swego rodzaju "ojca narodu" – kogoś, kto... za pomocą magii powszechnych wyborów staje się żywym symbolem narodu. Portugalia zdaje się w ten sposób łączyć ze swoją bogatą historią i legendami. W pewnym sensie co pięć lat następuje powrót lub potwierdzenie nowego króla Sebastiana, młodego monarchy, który zaginął w czasie wojen w Maroku w 1578 r. i na którego mało prawdopodobny powrót czekało wielu Portugalczyków. Można powiedzieć, że sebastianizm nie jest w Portugalii całkowicie martwy. (...) Sebastianizm to zbiorowe pragnienie pokładania wielkich nadziei w polityku (...). Prawdę mówiąc, to i lewicowi kandydaci mogą wzbudzać oczekiwania sebastianistyczne".
Mentalność feudalna ustępuje precyzji tylko czasami. Trafiam na nieliczne artykuły, w których wiele razy czytam o "kandydacie na prezydenta". Przykład z "Gazety Wyborczej Wrocław" – wygląda na inspirowany słowami opisywanego w tekście "Strajku Kobiet Wrocław". Nawet tam trafia się wzmianka o "urzędującym prezydencie", ale to już krok w stronę myślenia mniej mitycznego i bardziej racjonalnego relacjonowania kampanii wyborczej. Pomyślmy – jakiej luki nie moglibyśmy udźwignąć, mając trochę mniej prezydenta, a trochę więcej kandydata?
Piotr Toczyski – autor książki "Jak mit jednoczy Europę?" (wyd. Collegium Civitas, 2013) [https://www.civitas.edu.pl/pl/dzialalnosc-naukowa/studia-i-analizy-historyczne], psycholog i socjolog, kierownik mediów i komunikacji w APS im. Marii Grzegorzewskiej.
Co Wy na to? Czekamy na listy:listy@wyborcza.pl
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich. Zrezygnować możesz w każdej chwili.
Problem jest poważny. W trakcie niby równej kampanii każdego można zmieszać z błotem ale jak to się zrobi wobec urzędującego prezydenta to już znieważenie.
W prezydenckiej kampanii wyborczej kandydat chce się nam jak najlepiej i na nowo "sprzedać".
A za parę dni może nie piastować swojego stanowiska.
Tytułowanie go prezydentem w kampanii to rzeczywiście przejaw pozostałości feudalnych.
Znamy z historii Polski ministrów którzy byli nimi przez miesiąc ...
I co minister tytularny dożywotnio ?
Ale dziennikarze do tego się stosują. A wystarczy tylko przedstawić i potem: Pan, Pani...
Nie dowiedziałem się, dlaczego tytułowanie kogoś grzecznościowo prezydentem świadczy o rzekomym feudalizmie. Jedyny argument jakiego Autor używa, to ten, gdy pisze do przyjaciół: Uwierzcie mi. Niby dlaczego?
Niby dlaczego szacunek dla postaci historycznych i to takich, które miały nadzwyczajny wkład w kształtowanie polskiej państwowości czy narodowości ma być przejawem feudalizmu? Też tego nie wyjaśnia.
O Dudzie możesz sobie mówić Duda, AnDu, PAD, nawet budyń czy długopis. Jednakże, gdy zwracasz się do kogoś, to z właściwie okazanym szacunkiem, czyli "panie prezydencie". A jeżeli nie masz szacunku dla danej osoby, to po co chcesz się w ogóle do kogoś takiego zwracać?
Trzeba odróżniać sytuacje mówienia o kimś, co pozwala na większa swobodę, od mówienia do kogoś, co wymaga zachowania wobec rozmówcy właściwego ludziom dobrze wychowanym.
Wyrazem szacunku jest: Pan, Pani, a osobę można wcześniej przedstawić.
Tytuły są naukowe i te przysługują dożywotnio, o ile osoba nie zostanie ich pozbawiona.
AD tytuł Prezydenta przysługuje, gdy w danym momencie pełni funkcje państwową. Na wiecach jest kandydatem.
Tak, lecz to nie dotyczy Dudy, który nie jest żadnym prezydentem a na grzeczność zwyczajnie nie zasługuje.
Autor pisze o innym zjawisku, o uczeniu nas, że to stanowisko, czyli stołek, czynią człowieka "wartym uwagi" a nie że to skuteczność człowieka czyni jego stanowisko ważnym.
Jeśli w danym momencie pełni tę funckję. Na wiecach jest kandydatem, a nie Prezydentem Warszawy.
www.infor.pl/prawo/konstytucja/omowienie-konstytucji/686941,Jak-przebiegaja-wybory-na-Prezydenta-RP.html
pl.wikipedia.org/wiki/Elekt
Na wiecach jest kandydatem.
PS. A czy Pan, Szanowny Pani Autorze, wie co to jest tytuł grzecznościowy?
feudalna grzeczność ...
Jest różnica pomiędzy tytułem grzecznościowym, a uchwalaniem prawa, które nakłada kary za obrazę prezydenta, a następnie stosowaniem ich przeciwko przeciwnikom politycznym.
Tak, tytuł grzecznościowy to takie coś, jak się do chama Leppera mówiło 'panie premierze"
Nie znałem Leppera osobiście, nie musiałem mówić "panie premierze". Z czego się cieszę.
No, właśnie - zapytałabym o te tytuły "grzecznościowe", które do furii mnie doprowadzają. Byli premierzy czy prezydenci dalej są tytułowani (o ministrach nie wspomnę, bo słuchać hadko). Z jakiej racji? Nie rozumiem. Pełnią funkcję - OK, tytuł się należy, bo wiadomo, z kim mamy do czynienia. W innym przypadku można po prostu przedstawić, np. były prezydent, itp.
I zgadzam się z autorem tej opinii, że zarówno AD, jak i RT są kandydatami na prezydenta, jeśli jest mowa o kampanii.
Przy okazji - gdyby nie to, że RT jest obecnie Prezydentem Warszawy, a AD Prezydentem RP, co w mentalnym sensie wyrównuje ich szanse, to jakby był tytułowany np. Szymon Hołownia, gdyby to on wszedł do drugiej tury? Już na starcie miałby "pod górkę".
?Prezydent? nie jest tytułem. To stanowisko, urząd, organ państwowy - ale nie tytuł ( a już na pewno nie courtesy title, stosowany w Wlk. Brytanii)