Miał być dramat psychologiczny, wyszło telewizyjne melodramansidło. Nawet walentynki nie usprawiedliwiają tak zmasowanego ataku lukru.
Recenzja filmu "Ojcowie i córki": *
„Mężczyźni potrafią żyć bez miłości, my kobiety – nie” - mówi ucharakteryzowana na Alexis z „Dynastii” Diane Kruger do swojej filmowej siostrzenicy. Seksistowskie podszycie tej mentalnie wstecznej konstatacji zwykle mogłoby mnie nieźle wkurzyć. Padło jednak na samym końcu „Ojców i córek”, półtoragodzinnej odyseji dialogów z Harlequina i chałupniczej psychologii, która wydrenowała mnie z wszelkich sił witalnych. Energii starczyło na westchnienie i wywrócenie oczami.
Nagrodzony Pulitzerem pisarz (Crowe) powoduje wypadek w którym ginie jego żona. Pragnie wychować kilkuletnią córkę, jednak zmaga się z psychicznymi problemami. Kiedy trafia na leczenie do zamkniętego ośrodka, dziewczynkę pod opiekę bierze nowobogackie szwagrostwo. Dorosła już Katie (Seyfried) miłość kojarzy z bólem i nie umie poukładać sobie życia. Zostaje terapeutką dziecięcą, ale wciąż boryka się z traumą z przeszłości.
Trudno uwierzyć, ze można w jednym miejscu zgromadzić tylu dobrych aktorów i nie wykrzesać z nich jednego wartościowego występu – a jednak! Russel Crowe gra, jakby parodiował samego siebie. Karykaturalna rozpacz w oczach Amandy Seyfried to najpewniej efekt uświadomienia sobie, w jakim koszmarze zgodziła się zagrać. Do tego film niedomaga warsztatowo. Lepko słodka, nieznośnie ilustracyjna muzyka spod znaku Michaela Boltona, tandetne chwyty wizualne (rozmyte kadry, pastele, przenikanie) łopatologiczne analogie pomiędzy rozgrywającymi się w różnych dekadach wątkami. Przy ociekających truizmami dialogach wymiany zdań w „Klanie” nagle wydają się finezyjne.
Wszystkie komentarze