Tego dnia byłem w Mediolanie. My w Londynie. A ja odprowadzałem Szymona na dworzec. Miałam odwieźć syna na olimpiadę z matematyki. A my braliśmy ślub... Tak zaczynają się Wasze historie i wspomnienia z 10 kwietnia. Poprosiliśmy Was, byście napisali, co wtedy czuliście. Jak zapamiętaliście tamten dzień. Dziękujemy za Wasze listy. Wybraliśmy najciekawsze i je publikujemy, a wszelkie skróty w nich poczynione, pochodzą od redakcji.
Tutaj przeczytacie jak 10 kwietnia pamiętają politycy
Krystyna: Syn czekał z białą i czerwoną różą
Michał: Do dziś mam łzy w oczach
Magda: On też? I ona?
Marcin: Nie pomyślałem, że to naprawdę
Maciej: Brakowało informacji
Tomek: Żal i ból trudny do opisania
Agata K.: Rozdmuchana afera
Andrzej: Myśli po prostu stanęły
Jurek: Zamurowało mnie. Powiedzieć żonie?
Mateusz: Dźwięk syren przeszył mnie na wskroś
Julia: Dlaczego znów, my, Rosjanie, mamy być potworami?
Zbigniew: Justyno, byłaś wielka. Tak cię zapamiętam
Tomasz: Nic już nie będzie jak dawniej
Krystyna z Pragi: Blizny po wypadku już się zagoiły. Co z tymi co zabliźnić się nie chcą?
Krystyna: Mój nieżyjący tata był ciekawy i starał się czytać gazetę codziennie, potem była telewizja i ja to odziedziczyłam. 10 kwietnia oglądałam właśnie relację z uroczystości, które zaczynały się w Katyniu, po paru minutach zadzwonił mój syn Paweł z Warszawy. Zrozpaczony pobiegł szybko pod Pałac Prezydencki. Był wśród pierwszych 10 czy 12 osób. To było straszne, tragiczne... Bardzo to przeżywaliśmy. Wsiadłam do pociągu i pojechałam do Warszawy. Paweł czekał na mnie z dwiema pięknymi, długimi różami, białą i czerwoną, i mimo że mam kłopoty z dłuższym chodzeniem, przegonił mnie pod Pałac i tam złożyliśmy te kwiaty.
Michał: Jestem uczniem liceum - mam 19 lat, mieszkam w Krośnie i w tym roku będę pisał maturę. Doskonale pamiętam tamten dzień rok temu. W piątek popołudniu wiedziałem, że będzie miła sobota w TVN24, ponieważ pojawiła się zapowiedź, że poranek poprowadzi Jarosław Kuźniar. Zwykle w soboty wstaję wcześnie, ale tego dnia było inaczej. Zamiast wstać po 7, obudziłem się dopiero około 9. Rodzice właśnie gotowali parówki na śniadanie. Bardzo szybko zasiadłem do stołu i włączyłem telewizor. W TVN24 pojawiły się "mądre głowy", które opowiadały o stosunkach polsko-rosyjskich. No ale cóż - to była ważna uroczystość (wizyta prezydenta w Katyniu). Potem na ekranie pojawił się żółty napis: "Z ostatniej chwili". Reporter w Smoleńsku podał, że prezydencki samolot miał problemy z lądowaniem. Po chwili powrócono do rozmowy, ale już od tej pory coraz trudniej było mi jeść śniadanie. Gdy padło zdanie "Prezydencki samolot rozbił się", zamarłem. Czułem, że na moich oczach dzieje się historia, szkoda, że ta najgorsza. Nie dokończyłem śniadania. Zadzwoniłem do mojego przyjaciela Michała, który nie ma TVN24, poinformowałem go o tym. (...) Przez pewien czas miałem nadzieję, że samolot może się rozbić bez ofiar. Gdy podano informację, że wszyscy zginęli, nie chciałem w nią uwierzyć. Wysłałem sms do moich znajomych: Ady, Maksa i Kacpra. Niestety ten ostatni nie odebrał jej natychmiast, był w Warszawie na zawodach finałowych Olimpiady Fizycznej. Ciężko było mi się skupić na lekcjach. Wciąż śledziłem informacje na portalach, w radiu i telewizji. Tak było do końca dnia... Wszystkie te filmy z YouTube'a przedstawiające Kuźniara i jego gości - widziałem na żywo w TVN24. Za każdym razem, gdy je oglądam w internecie mam łzy w oczach...
Magda z Jaworzna: Przebudziłam się w mojej spokojnej, kawowo-mlecznej sypialni, czekając na męża, który pojechał po zakupy. Nie wiem, która była godzina. Jak zwykle przez całą noc mieliśmy włączone radio i gdzieś spoza snu dotarły do mnie wiadomości z ostatniej chwili. Rozbił się samolot, z politykami, 6 osób prawdopodobnie przeżyło. Wydało mi się to jakieś... irracjonalne. Poczułam lekki niepokój. Nie wstając z łóżka zadzwoniłam do męża i zapytałam, czy już słyszał. Odpowiedział spokojnie: - Mówili, że przy lądowaniu, więc to na pewno nie będzie miało poważnych skutków - prędkość mała, nisko, zaraz będę w domu. Uspokajał mnie, będącą na starcie trzeciego miesiąca ciąży. I w zasadzie uwierzyłam. Ciągle jeszcze zwyczajnie - poszłam się umyć, w tym czasie wrócił mąż i oboje wchodząc do dużego pokoju, włączyliśmy telewizor. Jeszcze tylko zaniepokojeni, ale pełni wiary, że to kolejna afera o nic. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że może być inaczej. Wierzyłam, że wszystko skończy się dobrze, że wszyscy żyją! I wtedy zobaczyłam pierwsze zdjęcia: rozbity na szczątki samolot. W jednej chwili dotarło do mnie, że TO prawda. Jeszcze przez chwilę mówiono, że może 6 osób, że 3, że podobno 2... Z moich oczu płynęły już łzy, gdy usłyszałam radykalne i ostateczne: - Nikt nie przeżył. Przed oczami pojawiał się wciąż ten sam film, przewijały się przerażające zdjęcia, a ja siedziałam na łóżku, trzęsłam się i zanosiłam się płaczem. A mąż, po raz pierwszy od 4 lat - nie przytulał mnie, nie pocieszał, nie uspokajał. Nie miało znaczenia, kim byli, w jakiej działali partii, czy byłam przeciw, czy za. W jednej chwili, ja - 26-letnia Polka, którą na co dzień nie czułam się w żaden szczególny sposób, straciłam prezydenta i dziesiątki czołowych polityków. Ich czarno-białe zdjęcia i nazwiska przytłaczały ilością, przerażały kolejno odkrywane twarze tragicznie zmarłych. On też?! I ona...
Prawdopodobnie większość dnia tępo patrzyłam w telewizor, zapamiętując te dwa kolory, muzykę im towarzyszącą, kolejne wypowiedzi kolejnych osób oraz łzy Polaków - smakując mój własny smutek i moje łzy... Nic więcej nie pamiętam z tego dnia, oprócz współczucia dla ich śmierci, której z pewnością towarzyszył potworny strach, a potem ból... Oprócz tych szczątków samolotu, palących się zniczy, przerażającej wagi bieli i czerni - oraz mojego osobistego bólu, niezgody, niedowierzania, poczucia niesprawiedliwości i roztrzęsienia, spotęgowanego być może ciążową burzą hormonów i zwiększoną wrażliwością. Wieczorem poszłam jeszcze tylko na Mszę Świętą, by zawierzyć dusze zmarłych i serca ich rodzin Bożemu Miłosierdziu. Ale ukojenie nie przyszło. Ani spokój. Ani zrozumienie. Następnego dnia, pełna obaw, pojechałam do mojej umierającej Babci. Bałam się, w jakim stanie ją zastanę, czy zdołała przyjąć tę tragedię, pogodzić się z nią, czy przypadkiem jej nie przygniotła... Ale Babcia już odchodziła, już tylko jęczała z bólu i w zasadzie nie było jej już przy nas. 14 kwietnia moja Babcia zmarła... TAMTE DNI pewnie na zawsze zostaną w mojej pamięci złączone w jedno. Ból uświadomionej raptem Polki i ból kochającej wnuczki - to nierozerwalne uczucia tamtych godzin... To jeden obraz. I to nieprawda, że łzy kiedyś się kończą... Że płacz ustaje... Że ciało przestaje być szarpane szlochem... TAMTE DNI przekonały mnie o tym.
Marcin: Przepisuję to, co wtedy notowałem na swoim blogu, bo to chyba dobrze wyraża to, co czułem, czuliśmy (10 kwietnia). Nigdy bym się nie spodziewał, że oczy mi się zeszklą z powodu Pana P., świętej pamięci Pana P. Nawet tego ranka, gdy przebierałem w sklepie konserwy rybne i gdy zadzwoniła A., że katastrofa, to nie pomyślałem, że to naprawdę, że to może jakaś awaria, że ugaszą, nic specjalnego. I potem patrząc na zdjęcia na portalach, na napis "nie żyje" też sobie myślałem, że to może taki gigantyczny primaaprilisowy żart. Z tej perspektywy te wszystkie spory o miejsca, o to, kto poleci, te docinki, kłamstewka, wyrazy oburzenia takie są nieistotne. Z niektórych żartowaliśmy, ale to też już nieważne, teraz żal. Oczy wiedzą swoje.
Maciej: W sobotę, 10 kwietnia byłem w Mediolanie. Dzień wcześniej pokłóciłem się z Martą. Poszło, jak zwykle, o jakąś bzdurę, ale zamieszkaliśmy w innych hotelach. Po śniadaniu wróciłem do pokoju i zadzwoniła. Byłem pewien, że chce się pogodzić, ale dzwoniła, żeby mi powiedzieć o tym, co się stało w Rosji. Nie mogłem uwierzyć w to, co mówiła: rozbił się samolot prezydencki, prezydent zginął! Byłem w kompletnym szoku. Marta dowiedziała się o tym od rodziców z Polski, a ja natychmiast włączyłem BBC World News. Pamiętam, że pokazywali wrak samolotu i strażaków dogaszających ogień, ale byłem bardziej wstrząśnięty tym, co przeczytałem na belkach w dole kranu: "zginął prezydent, jego żona i całe najwyższe dowództwo", "Polska zdekapitowana" i in. Pół godziny później, na Piazza Della Repubblica uściskaliśmy się. Ona płakała. Nigdy nie byliśmy zwolennikami Lecha Kaczyńskiego, nie głosowaliśmy na niego, ale w tym czasie nie miało to najmniejszego znaczenia. Byłem wstrząśnięty, że zginął gwałtowną śmiercią. Pamiętam, że najbardziej brakowało informacji. Nasi bliscy w Polsce niewiele wiedzieli o okolicznościach wypadku, a my - jeszcze mniej. W takiej sytuacji człowiek robi dziwne rzeczy. Kiedy dowiedziałem się, że na pokładzie, oprócz prezydenta i Sztabu Generalnego, był prezes Banku Centralnego, dotarło do mnie, że skład tej delegacji był kompletne szalony. Wtedy zacząłem się zastanawiać KTO JESZCZE ZGINĄŁ? Do głowy zaczęły mi przychodzić nazwiska ważnych, dla mnie, osób z najnowszej historii Polski: Wałęsa, Mazowiecki, Bartoszewski. Pamiętam, że pomyślałem o abp. Życińskim, jako że zginęli także księża.
Teraz może się to wydawać koszmarne, ale wtedy było czymś naturalnym, jakąś paniką, "bo takie rzeczy nie dzieją się przecież w normalnym kraju".
Tomek, obsługa linii produkcyjnej, lat 35: Jestem pracownikiem produkcji, mam 35 lat i pracuję razem z żoną. Dziesiątego kwietnia 2010 obudziliśmy się około 8:30, weekendowy poranek jak zwykle. Ela przygotowała śniadanie, ja ścieliłem łóżko i jak zwykle uruchamiałem komputer (e-mail, newsy itd. itd.). Po śniadaniu poranna kawa, Ela włączyła TVN. Był jakiś poranny program, gdy około 9:00 usłyszeliśmy "PRZERYWAMY PROGRAM" i zdaje się Wiktor Bater podał, że prezydencki TU-154M awaryjnie lądował w Smoleńsku. A, pomyślałem.. Te tupolewy (A.Grześkowiak też miała pod górkę). Za chwilę uruchomiłem grę komputerową, jak zwykle w sobotni poranek, słyszę w tv, że "nieznany jest stan prezydenckiej maszyny". Myślę, no tak- Rosja. Za moment już się nie uśmiecham, przecież mamy internet, wiadomości są na bieżąco.... Zaczynam czuć sam nie wiem, zdenerwowanie, strach, niepewność? Lech Kaczyński, mój Prezydent miałby ucierpieć? Czy to w ogóle możliwe?
Po godzinie już wiem. Wszyscy zginęli.... Co ja wtedy czułem? W tv czaro-białe zdjęcia prezydenckej pary, a ja i moja żonka patrzymy osłupiali. Nie wierzymy, choć to już pewne. Łzy...Dziwne łzy, bo przecież nie płaczę. Ela ledwo się trzyma. Mnie łzy płyną bez kontroli choć nie płaczę. Setki pytań w głowie, kojarzę 7my kwietnia, Tusk-Putin, myślę zamach----> ZŁOŚĆ I GNIEW.
Dziesiątego kwietnia 2010 zapamiętam jako dzień, w którym nie płakałem, łzy szły samoistnie. Czułem, jakby część mojej osoby tam umarła. To chcieliście wiedzieć, jak się wtedy czułem. Czułem, jakbym częściowo umarł. Żal i ból trudny do opisania. Nasz ludzki język jest zbyt prosty, bym mógł oddać, co wtedy poczułem. Przez tydzień żałoby narodowej zauważyłem jednak te rosyjskie kwiaty na wozach tvp i za te gesty dziękuję, Zobaczyłem Rosjan jako ludzi pełnych współczucia, jako ludzi nam współczujących. Tych zwykłych rosyjskich obywateli z kwiatami. Za tę postawę Rosjanom jestem bardzo wdzięczny. Zapamiętałem i będę im to pamiętał.
Agata K.: 10 kwietnia braliśmy z mężem ślub. Od samolotowych wspominek robi się już nam niedobrze. Rok naszego małżeństwa w Polsce mija pod znakiem rozdmuchanej do idiotycznych rozmiarów katastrofy samolotu. Martyrologia goni martyrologię, a jeden głupi polityk drugiego - jeszcze głupszego. Żenada i żałość wylewają się z mediów. Od tego naprawdę można zwariować. Całe szczęście nas to nie dotyczy. To nie jest kraj do życia - dlatego nas tu nie ma. Żal tylko, że to jednak nasza Polska tak wygląda.
Andrzej: 10 kwietnia 2010 roku mój umysł stężał i stanął na chwilę. Potem zaczął analizować sytuację, ale przypominało to bardziej rzężenie uszkodzonego twardego dysku. Rankiem, około godziny 9.00, usłyszałem na schodach biegnącego teścia. Podniesionym głosem, jeszcze zanim zdążył otworzyć drzwi, krzyczał - Wiecie?! Straszna tragedia się stała! - Brzmiało to tak, jakby na tych schodach chciał głosem wyprzedzić swoje ciało, żebyśmy jak najszybciej dowiedzieli się czegoś ważnego.
I wtedy pomyślałem o czymś najgłupszym na świecie. W ten leniwy, sobotni poranek, w ułamku sekundy wyobraziłem sobie największą tragedię jaka mogła mnie tego dnia spotkać. W garażu stał zaparkowany mój nowy motocykl, a w ten dzień teść miał tam coś do zrobienia z posadzką. Mój mózg błyskawicznie przygotował się na najgorszą wiadomość od teścia, jaką mogłem sobie wyobrazić. I pomyślałem... że motocykl się przewrócił i zarysował.
W chwilę później dowiedziałem się z żoną tego, o czym dowiedział się tego poranka każdy Polak. O tym, że Wszyscy zginęli. I choć nie miało to związku z motocyklem, nie odetchnąłem, ale i nie zmartwiłem się. Moje myśli po prostu stanęły. W pierwszych sekundach zignorowałem to, co się stało. W moim mózgu jeszcze nie było takiej szufladki, do której mógłbym zakwalifikować taką wieść. Stałem i bezgłośnie pytałem teścia wzrokiem - Aha, czyli z moto wszystko ok? I nie mogłem zrozumieć.
Jurek: To był ostatni dzień z siedmiu, które spędziliśmy razem. Po przeszło pół roku pracy na emigracji, ukochana żona dojechała na niespełna tydzień. Oczywiście zaliczyliśmy turystycznie poświąteczny Londyn. Ze dwa podlondyńskie, a urokliwe miasteczka i obudziłem się w niedzielę rano z przeświadczeniem, że już za kilka godzin Iwonka wyjedzie. A zamiast jej uśmiechów i żoninej troski zostanie siermiężna proza emigracyjnej egzystencji. Włączyłem komputer. Pierwsza informacja, jaka dotarła do mnie, była tą o tragedii Prezydenckiego samolotu. Zamurowało mnie dokładnie. Ciemno w oczach. Brak śliny. I za sekundę druga informacja.
Już z własnego, nadpalonego mózgu: czy mogę powiedzieć o tej katastrofie Iwonce? Przecież za parę godzin wylatuje do Polski. Nie powinienem. Przecież jest taką delikatną istotą. Jak to przyjmie? A co będzie jak się dowie po drodze? Nie ode mnie? Przecież mówimy sobie wszystko. Absolutnie wszystko.
Mateusz: Dzień Dobry. Mam na imię Mateusz, skończyłem 18 lat. W dniu katastrofy smoleńskiej uczestniczyłem w tzw. SMAP-ie (Spotkanie Młodych Archidiecezji Przemyskiej) w Jarosławiu. Obudziłem się około godz. 7 rano i po krótkiej toalecie wyszedłem wraz z kolegami z domu naszych gospodarzy. O godz. 8 w Kościele miały rozpocząć się modlitwy poranne. Pół godziny później nikt jeszcze o niczym nie wiedział, nie przeczuwał... Śmialiśmy się, śpiewaliśmy radosne piosenki, skakaliśmy, tańczyliśmy - jak to zwykle bywa na takich spotkaniach. Miałem wyłączony telefon, zresztą jak większość, więc nic nie wiedziałem. Skończyliśmy przed jedenastą. Kiedy szedłem przez korytarze pełne rozśpiewanych młodych katolików, zobaczyłem odrętwiałą koleżankę trzymającą w ręce telefon. Nie zdążyłem nic powiedzieć, gdy ona rzuciła - "Ej Matek, prezydent nie żyje". - Nie gadaj głupot, to nie jest śmieszne! - to była moja pierwsza reakcja. Ale potem pokazała mi smsa z wiadomością od koleżanki, w którym było napisane, że spadł prezydencki samolot pod Smoleńskiem. Nie wiedziałem co mam powiedzieć, co zrobić, jak się zachować. Przez chwilę stałem bez ruchu wpatrzony w ekranik telefonu. "Obudziły" mnie krople deszczu, zmuszając do założenia kurtki. Rozeszliśmy się wszyscy dosyć pospiesznie. Po drodze spotkałem jeszcze dwie moje koleżanki i przekazałem im tę smutną wiadomość, ale one już wiedziały. Tak naprawdę nikt nie miał pojęcia jak się zachować, co się w ogóle stało. Nie docierało to do nas... W końcu przyjechaliśmy tu, żeby odpocząć chwilę od natłoku informacji, pomodlić się, pobawić z przyjaciółmi, spędzić radośnie czas. W kilka minut po przeczytaniu smsa przechodziliśmy obok Kościoła, w którym miał odbyć się koncert. Stał przed nim samochód po brzegi wyładowany sprzętem nagłośnieniowym. Zapytałem jednego z akustyków, czy koncert się odbędzie. Odpowiedział, że nie, a my pomyśleliśmy sobie :- Kurcze, przez ten jakiś samolot odwołali nam koncert! Żeby tylko nie było żałoby narodowej. Rozmawialiśmy potem jeszcze przez kilka minut o innych, normalnych rzeczach. Wróciwszy do domu zacząłem powoli uświadamiać sobie co się tak naprawdę stało. Wtedy to po raz pierwszy zobaczyłem zdjęcia wraku w telewizji. Ale tak naprawdę dotarł do mnie ogrom tragedii podczas niedzielnej Mszy Św. na jarosławskim rynku, sprawowanej pod przewodnictwem abpa Józefa Michalika. W trakcie homilii, o godzinie 12 usłyszałem przerażający dźwięk syreny strażackiej, który przeszył mnie na wskroś. Płaczący wokół mnie ludzie, kilka kamer telewizyjnych, salwa honorowa żołnierzy z 21.Brygady Strzelców Podhalańskich - świadczyło to o tym, że stało się coś naprawdę poważnego.
Julia, Rosjanka: Mój 10 kwietnia oczami Rosjanki z Moskwy. Tego dnia miałam wieźć starszego synka na olimpiadę z matematyki, przed wyjazdem miałam trochę czasu i włączyłam komputer, żeby popatrzeć na wiadomości i zajrzeć do mojego ulubionego blogu prowadzonego przez innego Rosjanina, na którym zazwyczaj toczy się ciekawa polsko-rosyjska dyskusja. Zdążyłam napisać parę komentarzy, pochwaliłam się sukcesami synka. Potem ktoś z Polaków podał link do wiadomości, że niby Moskwa obiecuje Lechowi Kaczyńskiemu dobre miejsce na defiladzie 9 maja w zamian na brak antyrosyjskich akcentów w przemówieniu w Katyniu. Przeczytałam i zdenerwowało mnie to. Pomyślałam, że jeśli to prawda, to jak beznadziejni idioci są ci nasi w MSZ, że proponują Polakom takie coś. A jeśli to nieprawda, to jak cholerni prowokatorzy są ci produkujący te niesprawdzone wiadomości na stronie gazeta.pl, i to w taki dzień, podsycając wśród czytelników niechęć do mojego kraju, jakby było tej niechęci mało. Ale już nie miałam czasu dalej siedzieć w internecie, tylko ostatni raz zajrzałam do wiadomości, i tu zobaczyłam pierwszą informacje, że coś się stało z samolotem polskiej delegacji w Smoleńsku... szok..., ale jeszcze nie do końca wiadomo co.
O tym, co się stało, dowiedziałam się już w samochodzie, z radia. I potem, póki czekałam na syna z olimpiady, bez przerwy czytałam wiadomości z komórki. Nie mogłam uwierzyć że to się stało. To nie do pomyślenia. W taki dzień, w takim miejscu. Jak to możliwie?
Polsko, któraś stała się moją pasją przez ostatnie kilka lat. Polubiłam Twój język i te rozmowy z Polakami w internecie. Ile razy broniąc swojego kraju od niesprawiedliwych oskarżeń i najazdów polskich rozmówców, myślałam, że przecież mają prawo, a może w istocie i mają rację myśląc o nas w taki sposób, po tych wszystkich krzywdach doznanych od Rosji. Ile razy było mnie jako Rosjance cholernie, okropnie wstyd, za rodaków, za mój kraj, i za siebie? Polsko, Polsko miła, to nie musiało się wydarzyć z Tobą, która tak dużo cierpiała, i wywalczyła sobie zasłużenie wolność i spokój. Tego nie miało być znowu z Tobą. Jeśli ktoś miał składać ofiary w imię prawdy o Katyniu, to mieli być Rosjanie. Okropnie to pisać, ale w tym przynajmniej byłaby jakaś logika. Dlaczego znowu Ty jesteś ofiarą, dlaczego znowu my mamy być potworami?
Wróciłam do domu, włączyłam komputer. Pisałam jakieś słowa współczucia do znajomych Polaków na blogu, ale słowa wychodziły mi obce. Polski język, który niezbyt dobre znam, odmawiał mi posłuszeństwa. Twierdziłam, że Lech Kaczyński nie był rusofobem, że zawsze go szanowałam, mimo że nie popierałam jego polityki. I wiedziałam, że te słowa są biedne, są do niczego w tej chwili. Nie mogłam wyrazić tego co czułam, bo chciałam błagać o wybaczeniu, ale nie wiedziałam jak, i nawet nie wiedziałam za co, i czy nie będzie to głupie i pełne patosu w tak tragicznej chwili. Później przeczytałam komentarz Matwieja Ganapolskiego na stronie Echa Moskwy, w którym prosił Polaków o wybaczenie, i trafił mnie prosto w serce. Mogłam tylko się dołączyć do tych słów. I poczułam ulgę, bo już nie byłam z tym sama. Podziwiałam odwagę autora, który nie bał się wyglądać głupio, żałośnie czy idiotycznie. Byłam i jestem mu bardzo wdzięczna za te słowa, co napisał w mieniu swoim i wszystkich Rosjan, którzy odczuwali to samo, ale nie mieli słów. W ten dzień spędziłam w internecie cały wieczór. Do nocy śledziłam wiadomości z Rosji i Polski, pisałam jakieś bzdury... Tak beznadziejnie się czułam, jakby to u mnie osobiście coś strasznego się stało. Wiedziałam, że to nie tylko straszna tragedia ludzka, i nie tylko katastrofa dla państwa. To miało stać się okropną katastrofą dla stosunków miedzy Polską a Rosją. To miało wrócić do stanu najgorszych czasów. Bałam się nawet pomyśleć, co będzie, gdy polskie władze zareagują z przesadą, i jakich okropnych i beznadziejnych rzeczy mogą dokonać w odwet nasze władze... I jak to się odbije w sercach ludzi po obu stronach. Późno w nocy przeczytałam pierwsze komentarze Polaków z wyrazami wdzięczności do rosyjskich władz i gorącej sympatii do wszystkich Rosjan. To znowu było niewiarygodnie, że zamiast podejrzeń i nienawiści, zobaczyłam to. I dopiero wtedy się rozpłakałam, po raz pierwszy za cały dzień. Potem była ta fantastyczna, niczym nie wytłumaczalna fala ciepła z polskiej strony. Jestem przekonana, że my, Rosjanie, na to nie zasłużyliśmy. Ale już to było później niż 10 kwietnia, i o tym teraz nie będę pisała.
Ada: To miała być fajna sobota, bo zgłosiłam swój akces do udziału w spotkaniu: IDEA POLSKI XXI wieku, konferencja z okazji 20-lecia Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, organizowanym przez prof. Jana Szomburga, na Politechnice Gdańskiej. Uczestniczyć w niej mieli m.in.: Danuta Hubner, panowie: Lewandowski, Wałęsa, Tusk, Rostowski, Struk, Adamowicz, Witucki, J.K. Bielecki. Proszono o wcześniejsze przybycie i zajęcie miejsc na sali ze względu na w/w osoby, służby specjalne i odpowiednie tempo konferencji, bo wiele było ciekawych spraw do zaprezentowania. Mieszkam w Gdyni, wyszłam z domu dość wcześnie - sobota była pochmurna i jakoś taka... jesienna (nic, tylko zostać w domu i dłużej pospać sobie), ale nastawiłam się na ciekawe spotkanie - to w drogę! Bo dojazd z dojściem zajmuje około 1,30 godziny.
Po wejściu do holu głównego PG widać było już mnóstwo gości i jakaś dziwną nerwówkę wśród uczestników spotkania. Jedni zajmowali miejsca, inni wychodzili, odbierali telefony, telefonowali do kogoś i szybko, prawie biegnąc opuszczali dziedziniec. Goście i prowadzący konferencję coś obgadywali, ale nie było to normalne, bo nagle zobaczyłam, że jedna z pań płacze, mówiąc: to niemożliwe, niemożliwe, może to pomyłka. Oczywiście Konferencja nie zaczęła się o 10.00 i nawet nie o 10:30, ale w kuluarach już ktoś powiedział, że rozbił się samolot rządowy z delegacją. Jakoś dziwnie się poczułam, bo wielokrotnie słyszało się o katastrofach i wiadomym było, że będą ofiary. Wyszłam przed budynek politechniki i zobaczyłam, że pan premier i inni członkowie rządu wsiadają do służbowych samochodów i pędem się oddalają. Po powrocie na salę, po paru chwilach prof. Szomburg oficjalnie podał do wiadomości informację o tragicznym zdarzeniu i odwołał spotkanie. Poprosił naszego duszpasterza ks. biskupa Gocłowskiego o parę słów otuchy i wspólną modlitwę, a następnie muzyk (chyba solista orkiestry Opery Bałtyckiej) zagrał na trąbce "Silentio" i rzeczywiście stała się ogromna, krzycząca cisza... Wszyscy wyszli, a ja pobiegłam do mojej teściowej, która mieszka niedaleko politechniki. Wpadłam do domu i pytam czy oglądają telewizję, jak nie, to mają szybko włączyć, bo ja wiem, że zdarzył się tragiczny wypadek z polskim samolotem i ciekawa jestem co i jak. Atmosfera zrobiła się bardzo gęsta i smutna, bo potwierdzono listy uczestników. Zadzwoniłam do męża z tą informacją - był bardzo zaskoczony i przejęty. Kilka godzin nie odchodziłam od telewizora i nadal jakoś nie mogłam uwierzyć w to zdarzenie.
Dziś, prawie po roku, gdy różne teorie dotyczące tego zdarzenia są forsowane, mnie jest po prostu smutno, jesiennie i będę pamiętać ten sobotni wiosenny poranek jako czarny poranek.
Zbigniew: Odprowadziłem Szymka na dworzec. Pociąg do Krakowa miał o 8.20. Staliśmy na peronie, wiał lekki kąśliwy wiaterek, który ziębił szyję. Zasunąłem zamek przy kurtce. Był 10 kwietnia. - Chyba ciepła w tym roku nie będzie - powiedziałem. Patrzyłem na dach dworcowego budynku, gdzie pracowicie fruwały wrony, niosące w dziobach patyki. Próbowały wepchać je do gniazd utworzonych w załomach muru, pod rynnami, ale ta czynność niezbyt im wychodziła. Patyki były długie i nie chciały się zmieścić w szczeliny. Wkrótce nadjechał pociąg i Szymek wszedł do wagonu, pomachał mi ręką. Zostałem sam na peronie. Konduktorka obejrzała się za siebie i dała znak gwizdkiem. Pociąg ruszył. Odprowadziłem wzrokiem wagony, które przeleciały koło mnie z coraz większa prędkością i nasilającym się hałasem. Po chwili było już cicho na peronie. Rozległ się gong i głos zapowiadający kolejny pociąg.
Zbiegłem po schodach do tunelu, później wyszedłem na górę i doszedłem do samochodu, który stał na parkingu przed dworcem. Po kilku minutach byłem w domu. Włączyłem telewizor i zacząłem robić śniadanie. W pewnej chwili usłyszałem informację o przerwaniu programu, bo wydarzyła się wielka tragedia. W sekundzie pomyślałem, że pewnie chodzi o trzęsienie ziemi, albo katastrofę kolejową. "Samolot z prezydentem Lechem Kaczyńskim uległ awarii" - coś w tym stylu do mnie dotarło. Jednak w ciągu następnych minut kolejne wiadomości i szczegóły tej awarii okazywały się coraz bardziej tragiczne. Wysłałem smsa do Szymona, że samolot, którym leciał prezydent, uległ uszkodzeniu. Nie przypuszczałem wtedy, że w tym samolocie oprócz prezydenta jest jeszcze ponad 90 osób, w tym tylu znanych i ważnych polityków, ludzi z pierwszych stron gazet. W następnym dniu odkryłem, że wśród ofiar katastrofy jest także osoba, którą znałem osobiście. Justyna Moniuszko, stewardesa, 25 lat, przez chwilę przypominałem sobie, że to imię i nazwisko skądś znam. Szybko odkryłem, że z Justyną Moniuszko rozmawiałem 4 lata temu, w grudniu 2006 roku podczas seminarium, które odbywało się na Politechnice Warszawskiej. Justyna była studentką tej uczelni. Za pośrednictwem jednego z profesorów, zaprosiliśmy ją do prowadzenia seminarium dotyczącego najnowszych urządzeń CNC. Z zadania wywiązała się znakomicie, a dzięki jej obecności, typowo męskie spotkanie naukowców i praktyków przemysłu, przemieniło się w sympatyczną imprezę. Jako redaktor czasopisma technicznego skorzystałem też z faktu, że Justyna Moniuszko wygrała pierwszy w historii PW konkurs o tytuł Miss Politechniki i poprosiłem o zgodę na wykonanie zdjęć z jej udziałem. Za miesiąc jedno ze zdjęć znalazło się na okładce czasopisma. Justyna pozuje z bukietem róż na tle uczelnianej pracowni technicznej.
Po latach wracam do tych zdjęć, jest ich kilkanaście, niektóre zrobione podczas seminarium, inne na dziedzińcu politechniki przed głównym budynkiem. Pamiętam o Justynie Moniuszko, bo zrobiła wtedy na wszystkich wrażenie, nie tylko na mnie, gdy opowiedziała, że jej pasją jest lotnictwo, a skoków spadochronowych wykonała ponad sto. Oczy nam się szeroko otworzyły ze zdumienia i z podziwu, że ta subtelna, skromna dziewczyna ma w sobie tyle hartu ducha i tyle odwagi. I taka została w mojej pamięci, taką ją zapamiętałem. Nigdy bym nie przypuszczał, że będę o niej myślał w takich okolicznościach i z takiego powodu.
Justyno, byłaś wielka i taka zostałaś w mojej pamięci.
Tomasz: W tę feralną sobotę włączam Tele-info w oczekiwaniu na transmisję z Katynia. Tymczasem prelegent, zamiast mówić o mającej się rozpocząć uroczystości, przekazuje informacje o tym, że nastąpił wypadek przy lądowaniu prezydenckiego samolotu, że pożar już został ugaszony i że przystąpiono do wydobywania pasażerów. Nie było mowy o tym, że są ofiary. Widać jednak, że mówiący był poruszony, przejęty, że jakby sam nie wierzył w to, co za chwilę wypowie: że w czasie lądowania nastąpił tragiczny wypadek i nie ma wśród ofiar żywych. Nikt nie przeżył. Brzmiało to nieprawdopodobnie. Pewnie wszyscy oczekiwali, że to pomyłka, że zaraz zostanie odwołana, wyjaśniona, że przecież to nie mogło się zdarzyć. Niestety, to była prawda. I już nie będzie tak, jak było przed lądowaniem. Początkowo nie było wiadomo kto poza parą prezydencką brał udział w tej tragicznej, ostatniej podróży. Dopiero następne dni pokazywały nam twarze tych osób, które tak często , różnie przyjmowane, gościły w naszych domach na ekranach telewizorów. Ale teraz łączyliśmy się w bólu z tymi rodzinami, które tak tragicznie zostały dotknięte przez los. Wiemy przecież co znaczy stracić kogoś bliskiego! To współczujące cierpienie pewnie jeszcze będzie trwać, ale nawet kiedy zaniknie, pozostanie wiara i przekonanie, że konfliktogenne więzy międzyludzkie nie łączą ludzi, a ich tylko trzymają z dala na uwięzi i nie pozwalają się zbliżać i poznawać w dobrym sensie. Tak, jak to trwało w naszym życiu politycznym przedtem. (...)
Krystyna z Pragi: Dzień zapowiadał się słonecznie i pięknie. Po śniadaniu postanowiliśmy iść całą rodziną na spacer. Zamykając drzwi otrzymałam od zaprzyjaźnionej czeskiej dziennikarki wiadomość o katastrofie. Jestem pracownikiem placówki dyplomatycznej mieszczącej się na terenie Czech. Dwie i pół godziny po katastrofie byłam pod budynkiem Ambasady RP w Pradze. Komórka pęczniała od sms-ów. Przysyłali je bliżsi i dalsi czescy znajomi; czasem tacy, którzy nie odzywali się całymi latami. Pod ogrodzeniem ambasady pomału pojawiały się świeczki i kwiaty. Jakiś mężczyzna w średnim wieku, który przedstawił się jako nauczyciel historii z gimnazjum, widząc, że nie umiem powstrzymać łez, podszedł, objął mnie i przytulił. Powiedział: "Jesteśmy z wami".
Postanowiłam przyozdobić kirem gablotę mieszczącą się na ogrodzeniu placówki. W domu miałam materiały, piękny jedwab, satynę, aksamit. Wróciłam po nie do pobliskiego mieszkania. Z siostrą w pośpiechu pakowałyśmy do kosza wszystko, co może się przydać w tej sytuacji. Gwoździe, młotek, żelazko. Mama przyniosła ryngraf z Matką Boską i Orłem, zawsze był w rodzinie w ważnych momentach: "Dziadek, by pewnie sobie tego życzył, to przecież pamiątka z powstania styczniowego." Mój jedenastoletni siostrzeniec czuł powagę chwili, zadecydował, że idzie z nami do ambasady.
Zbliżając się do placówki musiałyśmy przejść przez dwupasmową jezdnię, byłyśmy na przejściu dla pieszych. Na lewym pasie stały samochody, które nas przepuszczały. Półtora metra dzieliło mnie od chodnika, gdy nagle usłyszałam głuche uderzenie, potem poczułam przeszywający ciało ból, leżałam z rozrzuconymi połami płaszcza na bruku. Siadłam, rozejrzałam się dookoła ze zdziwieniem, potem spokojnie położyłam się i zamknęłam oczy. A więc tak wygląda koniec? Szkoda, że tak szybko to wszystko się działo, moje życie było trochę trywialne, czasem niepoważnie, ale na pewno ciekawe. Po ciele rozchodziło się błogie odrętwienie, już nic nie muszę. Zemdlałam. Nie wiem, ile czasu trwałam w tym stanie. W oddali usłyszałam przeraźliwy krzyk Grzesia - Ciocia! Ciocia!. To mnie ocuciło. Otworzyłam oczy i zobaczyłam wyrywającego się w moją stronę siostrzeńca, którego z całych sił przytrzymywała matka. Leżałam na noszach, nie mogłam się poruszyć. Wokół stał tłum ludzi. Kątem oka zobaczyłam porozrzucane po jezdni rzeczy, które niosłam w koszyku. Zaczęłam krzyczeć do siostry: - Gdzie ryngraf? Matka nas zabije, jeśli zginie! Człowiek zachowuje się absurdalnie w takich sytuacjach. Kiedy wnoszono mnie do karetki wydawałam polecenia, jak przyozdobić witrynę. Na pogotowiu przywitano mnie "To jakiś przeklęty dzień dla was, Polaków". Kilka godzin trwały badania. Potem długo leżałam na korytarzu. Podszedł sanitariusz, pielęgniarki przywołały go z innego bloku. Trzydziestoparoletni blondyn z kolczykiem na łuku brwiowym. Polak mieszkający w Pradze od kilku lat. Stał nade mną i płakał. - Niech mi pani wyjaśni, jak coś takiego mogło się stać? Jak to możliwe? Powiedział, że jest wdzięczny, że jestem tu, i że może porozmawiać z kimś po polsku. Mam szczęście do sytuacji pełnych czarnego humoru.
Wyrazy solidarności spotykałam później każdego dnia, nagle odkryłam, że cyniczni zwykle Czesi traktują mnie szczególnie. Dziesiątki sms-ów przychodziły przez kolejne dni. Pielęgniarki były miłe, lekarze wyrozumiali, a będąc u fryzjerki poczułam jak zmienia się dotyk jej palców, kiedy poinformowałam, że jestem Polką. Drodzy Czesi, dziękuję Wam z całego serca za te sms-y, modlitwy, współczucie i gesty otuchy. Dziękuję mediom za relacje pełne delikatności i dziękuję przyjaciołom z Solidarności Polsko-Czesko-Słowackiej, którzy zorganizowali spotkanie w parku na Letnej. Piliśmy tam Starą Myslivecką, "wódkę z ludzką twarzą", która kiedyś kołowała wśród uczestników nielegalnych spotkań na polsko-czechosłowackiej granicy. Nad Pragą unosiły się piosenki Jacka Kaczmarskiego. Te drobne i większe gesty sprzed roku są dowodem jak jesteśmy sobie bliscy i że słowo "solidarność" ma wiele wymiarów, przede wszystkim ludzkich.
Ps. Przez kilka miesięcy nie umiałam usunąć z listy kontaktów w telefonie komórkowym imion znajomych, którzy zginęli w katastrofie. Pani Ania, Krysia, Arkadiusz, Maciej. Wiele razy miałam ochotę wysłać im sms-a z fragmentem piosenki Lecha Janerki: - Jak wam w tym niebie jest? Czy z góry widać sens?
Codziennie w lustrze widzę bliznę, która na ukos przecina moje ramię, ładnie się zagoiła. Czeka mnie jeszcze jedna operacja - wyjęcia szyny. Ale co zrobić z tymi innymi bliznami, które są we mnie? Które nie chcą się zabliźnić, bo każdego dnia są rozszarpywane przez media? Rany potrzebują spokoju, żeby się goić.
Wszystkie komentarze