Prace nad bombą atomową najwybitniejsi niemieccy fizycy rozpoczęli już 16 września 1939 r., dwa tygodnie po ataku Wehrmachtu na Polskę. Trwały przez całą wojnę, a w marcu 1945 r., gdy III Rzesza chyliła się już ku upadkowi, w tajnym ośrodku w Szwabii o mało nie udało im się wywołać reakcji łańcuchowej. Próba się nie powiodła tylko dlatego, że reaktor, który zbudowali, okazał się za mały.

Polub nas na Facebooku

Wzniesiony jesienią 1940 r. na terenie Instytutu Biologii i Wirusologii w Dahlem na przedmieściach Berlina drewniany barak nosił nazwę "Virushaus" (dom wirusów). Pracujący w nim naukowcy wchodzili do środka w kombinezonach i maskach gazowych, jakby pracowali nad śmiercionośnymi drobnoustrojami. Wewnątrz znajdowała się głęboka na niespełna 2 metry studnia wyłożona cegłą. W wodzie zanurzony był półtorametrowy cylinder wypełniony naprzemiennie warstwami parafiny i tlenku uranu. Parafina miała spowalniać emitowane przez uran neutrony, tak by jak najwięcej z nich rozbijało atomowe jądra, inicjując reakcję łańcuchową. Zadaniem wody było blokowanie neuronów, by nie wydostawały się poza studnię, oraz chłodzenie całości.

Kombinezony i maski nie były kamuflażem, związki uranu były niebezpieczne. "Virushaus" stał na uboczu dlatego, że gdyby coś poszło nie tak, ucierpiałby tylko barak. Przynajmniej tak się Niemcom wydawało. Podobne doświadczenia prowadzono w Lipsku i Heidelbergu.

Niemiecki program atomowy rozpoczął się rok wcześniej kilkanaście kilometrów od "Virushaus" - w gmachu urzędu ds. uzbrojenia armii koło Dworca Zoo w berlińskim śródmieściu. Gdy grupa najważniejszych fizyków Rzeszy przekroczyła jego próg, Wehrmacht zamknął właśnie okrążenie Warszawy; naukowcy spodziewali się więc, że zostaną wysłani na front. Niektórzy mieli nawet w walizkach czystą bieliznę na zmianę. Ale ich umiejętności III Rzesza postanowiła wykorzystać na innym froncie.

Gdy usłyszeli pytanie: "Jak wykorzystać uran?", nie byli zaskoczeni. Kilku niemieckich fizyków już wiosną dobijało się do ministerstw, by zainteresowały się badaniami atomowymi. Chodziło im głównie o reaktory, zwane spalaczami uranu (Uranbrenner), dzięki którym można praktycznie za darmo wytwarzać prąd. O bombach mówiono wtedy jedynie półgębkiem, choć w prasie pojawiały się wzmianki, że dzięki uranowi można będzie wysadzać w powietrze całe miasta. Później cenzura na słowo "uran" wprowadziła całkowity zapis.

Podczas spotkania w urzędzie naukowcy wyliczali problemy, jakie trzeba przezwyciężyć, by uzyskać spodziewany efekt. Malkontentów uciszył jednak Hans Geiger, wybitny badacz radioaktywności, współtwórca liczników do wykrywania promieniowania. - Jeśli nawet szansa jest minimalna, musimy spróbować - oświadczył.

Ze strony wojska projektem kierował Kurt Diebner, fizyk, który w urzędzie ds. uzbrojenia zajmował się pierwiastkami rozszczepialnymi. Szefem naukowym został prof. Werner Heisenberg, słynny niemiecki noblista, ojciec fizyki kwantowej, szef renomowanego berlińskiego Instytutu Fizyki im. Cesarza Wilhelma. Prawą ręką Heisenberga był Carl Friedrich von Weizsäcker, także wybitny fizyk, syn Ernsta von Weizsäckera, człowieka numer dwa w nazistowskiej dyplomacji i brat 21-letniego wówczas Richarda, który w latach 80. zostanie prezydentem RFN.

W grudniu 1939 r. Heisenberg przekonywał dowódców Wehrmachtu, że jego zespół, który nazywano "uranowym klubem", może stworzyć materiały wybuchowe, których moc będzie dziesiątki razy większa od najsilniejszych, jakimi dysponuje niemiecka armia. Tym bardziej że program zyskał świetne warunki do rozwoju.

Gdy jesienią 1938 r. Wehrmacht zajął tzw. Kraj Sudecki (Sudetenland), III Rzesza przejęła kopalnie uranu w Sankt Joachimsthal w Rudawach. Dwa lata później Niemcy przechwycili tysiące ton rud uranu wydobytych w belgijskim Kongo i zmagazynowanych w rafinerii w Olen we Flandrii. W Paryżu, do którego Wehrmacht wkroczył w czerwcu 1940 r., Niemcy przejęli dorobek francuskich fizyków prowadzących swój program atomowy pod kierownictwem Frédérica Joliot-Curie (zięcia Marii Skłodowskiej-Curie). W ich ręce wpadł tam niedokończony francuski cyklotron, urządzenie przyspieszające ruch cząstek elementarnych. Liczyli, że gdy dokończą budowę urządzenia, za jego pomocą wywołają reakcję łańcuchową.

Jednak najcenniejszą zdobyczą okazała się elektrownia wodna w Vemork, 180 km na zachód od stolicy Norwegii Oslo. Wytwarzano tam ciężką wodę, w której zamiast wodoru z tlenem łączy się jego cięższy izotop - deuter. Ciężka woda jest idealnym moderatorem, czyli substancją spowolniającą neutrony, dzięki czemu są w stanie rozszczepić jądro uranu. W przyrodzie występuje jednak rzadko, można ją uzyskać za pomocą elektrolizy - jednak do wytworzenia litra trzeba poddać jej aż 100 tys. litrów zwykłej wody. Wymaga to megawatów prądu, dlatego norweska fabryka ciężkiej wody mieściła się przy elektrowni wodnej. Po jej zajęciu Niemcy natychmiast zwiększyli produkcję.

Cały artykuł w najnowszej "AleHistoria", poniedziałkowym dodatku do "Gazety Wyborczej"

Znajdziesz nas na Twitterze , Google+ i Instagramie

 

Jesteśmy też na Facebooku. Dołącz do nas i dziel się opiniami.

 

Czekamy na Wasze listy: listy@wyborcza.pl