Studenci czują się jak mięso uczelniane: przyjąć, wziąć dotację na nich, a potem niech sobie radzą - mówi prof. dr hab. Anna Giza-Poleszczuk, socjolożka i prorektorka Uniwersytetu Warszawskiego ds. rozwoju i polityki finansowej. Rozmowę Agnieszki Kublik przeczytasz w weekend w "Magazynie Świątecznym".

Mamy 461 uczelni, w tym 326 niepublicznych. O ile za dużo?

- Tak ze 300. Dziś dokładnie widać, które uczelnie niepubliczne są naprawdę na poziomie. W Warszawie Akademia Leona Koźmińskiego i SWPS.

Dzisiejszy rynek pracy w najbardziej rozwiniętych społeczeństwach jest coraz bardziej rozwarstwiony. Mamy rdzeń tego rynku - prace kreatywne, rozwijające, dające szansę na karierę - i rynek tzw. mcprac, głównie w sektorze usług, które nie są rozwijające i wysoko płatne. Wobec takich trendów produkowanie ludzi z wyższym wykształceniem jest krótkowzroczne.

Według GUS-u w 2020 r. 19-latków będzie nawet o jedną trzecią mniej niż cztery lata temu.

- To bardzo dobrze, w worku będzie mniej studentów i więcej pieniędzy na jednego studenta.

Będzie gonitwa za studentem, żeby w ogóle był.

- Tak. Ale łatwiej jest rekrutować studentów i utrzymać limity, kiedy się jest Jagiellonką, Poznaniem czy Warszawą. Udziały w worku będą tracić uczelnie regionalne. Jeśli ktoś chce studiować fizykę, raczej pojedzie do Krakowa czy do Warszawy, a nie do małej niepublicznej uczelni. I te małe będą padać.

Czyli filozofia na Uniwersytecie w Białymstoku ma szansę? Zamknęła się dwa lata temu, było mało chętnych.

- Ale filozofia na UW i na UJ kwitnie. Uniwersytet w Białymstoku będzie miał coraz większe trudności z utrzymaniem udziału w worku. Bo ilu mamy w skali kraju szaleńców, którzy chcą studiować filozofię czy wyspecjalizowane nauki przyrodnicze? Te ostatnie wymagają gigantycznych nakładów. Ale byłoby zbrodnią, gdyby proces umierania uczelni dokonywał się mocą sił rynkowych. Musimy się zastanowić, jaką funkcję pełnią uczelnie regionalne.

My, czyli kto?

- Wspólnota społeczna uczelni wyższych i my jako państwo, ministerstwo. Białystok, Kielce czy Zielona Góra powinny mieć uczelnie, bo one mogą promieniować na swoje regiony. Potrzebujemy takich lokalnych motorów rozwoju.

Jeżeli znikną słabe uczelnie niepubliczne, to reszta nie powinna mieć problemów z rekrutacją studentów.

- Nie wiem, czy tych lepszych wystarczy. Ale nie tylko w tym problem. Występuje zjawisko coraz bardziej absurdalnego specjalizowania się, dlatego nauka straciła zdolność syntezy. Konieczna jest ponowna integracja. I to jest szansa dla filozofii, socjologii, psychologii. Chodzi o odzyskanie istoty uniwersytetu w tych warunkach, jakie mamy.

Mamy takie, jak mówi minister Kolarska-Bobińska: uniwersytet psuje się od rektora. Profesura jest przeciwko zmianom. W efekcie tylko 15 proc. zatrudnionych na uczelniach publicznych to młodzi.

- Strasznie mało. Ale maszynka jest ustawiona tak, że prowadzi nas nieuchronnie w stronę uniwersytetu złożonego z samych starych profesorów.

Maszynka?

- Działa taki mechanizm, że młodzi się nie opłacają, bo w algorytmie kadrowym dają wskaźnik 1, a doktor - 1,5, habilitowany - 2, a profesor "belwederski" - 2,5 razy średniej.

Strasznie cyniczne: młodzi się nie opłacają.

- Tak jest. W zeszłym roku na tzw. doktora przeliczeniowego przypadały 22 tys. zł rocznie. Uczelniom potrzebni są studenci, żeby sfinansować pensje oraz badania. I kiedy policzymy pensje brutto, nasz adiunkt kosztuje przeciętnie 47 tys. Mamy więc 25 tys. luki, którą trzeba uzupełnić z innych źródeł - studenci, badania, granty. Kiedy adiunkt przyniesie jeden grant badawczy, jest to ok. 30 tys. zł, i już jest lepiej.

Jeśli sobie weźmiemy starego profesora "belwederskiego", to mamy tu wskaźnik 2,5 - przypada na niego 55 tys. zł. Przyjmijmy, że uczelnię kosztuje on ok. 105 tys. W tym przypadku luka płacowa wynosi ok. 50 tys. zł. Gdyby tak na to spojrzeć, toby się mogło okazać, że w sumie ci młodzi są bardziej opłacalni, ale to wymaga przełamania wielu schematów myślowych.

To dlaczego tak się na to nie patrzy?

- Bo za młodym idzie 22 tys. zł, a za profesorem - 55 tys.

To matematyka.

- Tak i dlatego gdybym się dała wkręcić w takie myślenie, zaczęłabym kombinować, kto mi się bardziej opłaca.

Już się pani wkręciła, skoro na uczelniach publicznych pracuje ledwie 15 proc. młodych.

- Dajemy się wkręcać. Bo ja bym chciała powiedzieć: "Najbardziej opłaca mi się dobry pracownik, wszystko mi jedno, czy to doktor, czy doktor habilitowany". Ale dziekani muszą liczyć, kto im się opłaca.

Całą rozmowę Agnieszki Kublik przeczytasz w weekend w "Magazynie Świątecznym".