Nie mieliśmy żadnych pieniędzy, ale nauczono mnie, że jeśli będę pracować ciężko, zdam egzaminy, to państwo sfinansuje moją edukację i zaoferuje mi pracę. Dziś to nie działa. Gra toczy się inaczej

Umówić się na wywiad z Zadie Smith, zwłaszcza gdy mieszka się po drugiej stronie świata, to wyzwanie nie lada. Ciągle w biegu, nieustająco zajęta. Wykłady, spotkania autorskie, publiczne debaty. Do tego "czas święty", ten przeznaczony tylko dla rodziny. I jeszcze godziny, które stara się wygospodarować, by pisać. Zatem: odpadają weekendy, ale także poniedziałki i piątki - w te dni prowadzi zajęcia ze studentami Uniwersytetu Nowojorskiego. Po kilku miesiącach prób w końcu przychodzi zgoda! Możemy spotkać się w jej biurze przy 10. Ulicy na Manhattanie, w Domu Pracy Twórczej otwartym w 2007 roku dzięki dużemu wsparciu finansowemu filantropki Lillian Vernon. Wiktoriańskie wnętrza, na ścianach zdjęcia wielkich amerykańskich pisarzy - Toni Morrison, Susan Sontag, Philipa Rotha. Wielki salon z pięknym żyrandolem, chłodny, daje schronienie przed majowym upałem. Zadie przyjeżdża przed czasem, metrem. Na głowie piękny czerwony zawój. Uśmiechnięta, otwarta, zdecydowana, o silnym głosie. Piękna kobieta. Całą swoją uwagę skupia na rozmówcy, ani razu nie spogląda na zegarek. - Mam nadzieję, że podróż minęła ci spokojnie - mówi na powitanie. - To faktycznie zabawne, że przyleciałeś z Warszawy do Nowego Jorku, by porozmawiać o Londynie...

Michał Nogaś: Właśnie ukazała się w Polsce twoja ostatnia książka "Londyn NW". Co to za dzielnica ten twój North West London? Jak wyglądało tam twoje dzieciństwo?

Zadie Smith: Dorastałam w blokach, w czymś w rodzaju osiedla domów komunalnych, nie wiem, jak to nazywacie w Polsce... Miałam irlandzkich sąsiadów, choć w miarę jak dorastałam, ludzie coraz bardziej się mieszali. Dawno temu, na przełomie lat 40. i 50., mieszkali tam głównie Żydzi, potem napłynęli Irlandczycy, po nich Jamajczycy, później emigranci z Bangladeszu i Pakistanu, następnie Afrykanie, osoby z Europy Wschodniej - i oczywiście Polacy [śmiech]. To miejsce, przez które przewinęło się wielu ludzi. Jeśli porozmawiasz z kimś, kto od dawna mieszka w Londynie, i zapytasz go o North West, Kilburn czy Willesden, usłyszysz: "O, mieszkałem tam przez jakiś czas!". Każdy mieszkał tam przez chwilę, a potem się przeprowadził. Na swój sposób to brama Londynu.

Czułaś się tam gorsza?

- Nie, moje osiedle było tak naprawdę porządne. Wiesz, osiedla osądza się z punktu widzenia przestępczości, narkotyków i wysokości jego budynków. Z jakiegoś powodu im są wyższe, tym trudniej w nich zamieszkać. A mój blok był średnio wysoki, obok trawniki, nie było tak źle. Dzieciaki z mojej szkoły były i z klasy średniej, i z rodzin robotniczych. Ja byłam gdzieś pośrodku. Raz odwiedzałam wspaniałe domy, a potem bywałam w jakimś domu na dalszej północy, na osiedlu nazywanym przez Anglików śmieciowym, gdzie naprawdę ciężko się żyło. Myślę więc, że mi się poszczęściło.

W "Changing My Mind", zbiorze esejów wydanych w 2009 r, napisałaś: "Moje dzieciństwo to historia łączenia różnych elementów, to było tworzenie syntezy z niepasujących do siebie rzeczy".

- Mówi się o mieszanych rasowo rodzinach, że pewne różnice są dla nich czymś zupełnie naturalnym. Ja sama nie byłam nikim niezwykłym w moim sąsiedztwie; dzieciaki o jamajsko-angielskim pochodzeniu spotykało się wszędzie. Znacznie bardziej interesującą mieszanką jest np. pochodzenie irańsko-chińskie. Nigdy nie czułam się szczególnie egzotycznie, przynajmniej w mojej szkole, gdzie byłam tylko dziewczyną z mieszanej rodziny, jakich były tam tysiące.

Która płeć z punktu widzenia twojego pokolenia jest silniejsza, kobiety czy mężczyźni?

- Kobiety, prawda? My, kobiety, które urodziły się w latach 70., nie doświadczyłyśmy już wielkich cierpień - w każdym razie nie w Anglii. Nie było wojen, nie przyłączyłyśmy się również do żadnych ruchów politycznych - przekonania i działalność polityczną po prostu odziedziczyłyśmy. Ja po matce odziedziczyłam feminizm, a po obojgu rodzicach - tożsamość rasową i przekonania polityczne. Urodziłyśmy się w czasach silnego i zdrowego państwa, rozbudowanej opieki socjalnej, więc wszystko było za darmo. Miałyśmy takie same prawa jak mężczyźni. Byłyśmy pewne siebie, a rodzice powiedzieli nam, że świat stoi przed nami otworem. Sądzę więc, że kobiety i całe nasze niesamowite pokolenie miało chyba najlepszy start w całej historii świata, choćby ze względu na możliwości, które się przed nami rozciągały. Wciąż jestem za to niesamowicie wdzięczna losowi. Z perspektywy czarnoskórej kobiety, doceniam epokę, w której przyszłam na świat. To jedyne czasy, w których nie grozi mi prześladowanie, lincz czy przegnanie z miasta widłami. Ale myślę też, że są rzeczy w naszym pokoleniu, które nie świadczą o nas najlepiej. Byliśmy zapatrzeni w siebie, mieliśmy obsesję na własnym punkcie, byliśmy leniwi, apolityczni, zafascynowani reklamą i rozrywką, zatraceni w miłości do telewizji. Kiedy sprawy się skomplikowały, kiedy nagle zrozumieliśmy, że potrzebujemy pomocy państwa, bo sami nie dajemy rady - było już za późno. Przez 30 lat nie zrobiliśmy nic, by to naprawić. To ciekawe, bo zawsze myślałam o sobie jako o przeciwniczce polityki Margaret Thatcher, a cała moja rodzina miała lewicujące poglądy. Ale jak się nad tym chwilę zastanowię, to dochodzę do wniosku, że wierzyłam, iż słynne powiedzenie Margaret Thatcher - "Nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo" - było prawdziwe. Nawet jeśli byłeś pracownikiem w fabryce, wierzyłeś w nie. Ja miałam przekonania lewicowe, ale też zachowywałam się tak, jakbym wierzyła, że nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo. Wszyscy tak robili. Sądzę, że to zawstydzające dla całego naszego pokolenia, że okazaliśmy się tak bardzo nieudolni.

Wywiad z Zadie Smith przeczytacie w sobotę, w "Gazecie Wyborczej"