Zmar Jerzy Lewczyski, legenda polskiej fotografii [ARCHIWALNA ROZMOWA]

yes, Joanna Ruszczyk
02.07.2014 16:38
A A A
Jerzy Lewczyski

Jerzy Lewczyski (Fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Wyborcza.pl)

2 lipca w Gliwicach zmar Jerzy Lewczyski, klasyk awangardy, "antyfotograf", "fotograf totalny", "archeolog fotografii". Mia 90 lat
Urodził się w marcu 1924 r. w Tomaszowie Lubelskim. Fotografią zajmował się od czasów wojennych, a bardziej profesjonalnie - od 1951 r., gdy wstąpił do Gliwickiego Towarzystwa Fotograficznego. Szybko zainteresował się awangardowymi nurtami stojącymi w sprzeczności do socrealizmu. Od 1957 r. współpracował z Bronisławem Schlabsem i Zdzisławem Beksińskim. Wspólnie zajęli się organizowaniem wystaw, które prezentowałyby dzieła inne niż te na pokazywane w czołowych galeriach. Tym bardziej że ich prace początkowo nie podobały się krytykom. Lewczyński zwrócił na siebie uwagę ekspresyjnymi, brutalnymi fotomontażami. Pokazywał rzeczy rozpadające się, zużyte, naznaczone działalnością człowieka (np. kartkę z rachunkami, słup ogłoszeniowy). Recenzja jednej z ich wspólnych wystaw nosiła tytuł "Antyfotografia"; krytyka podejścia Lewczyńskiego i Beksińskiego tylko przysporzyła im popularności. Lewczyński był twórcą teorii "archeologii fotografii", której celem było ocalenie pamięci fotograficznej. Reprodukował fotografie wykonane przez innych, często nieznanych autorów. Negatywy i odbitki znajdował często na jezdni albo śmietniku. Zbierał je w swoim mieszkaniu w Gliwicach. "Lewczyński to fotograf totalny" - pisał o nim znawca jego twórczości Wojciech Nowicki. "Mówił kiedyś: 'Fotografia jest żywiołem, ja straciłem na fotografii życie, zęby, majątek'. W tych jego słowach (i w licznych innych) czytać można jego wiarę w to, że fotografia jest nieposkromiona i trzeba do niej podchodzić z szacunkiem". Mówił Lewczyński: "Jestem zwolennikiem teorii, która polega na przejmowaniu się tematem, na przeżywaniu każdego szczegółu". Przypominamy rozmowę, jaką z Jerzym Lewczyńskim przeprowadziła w 2012 r. Joanna Ruszczyk. Wywiad ukazał się w "Wysokich Obcasach". Gliwice. Blok. W drzwiach wita mnie Jerzy Lewczyński, jeden z najwybitniejszych polskich fotografów. Zaprasza do pokoju. Na stole zdjęcia i albumy, gazeta otwarta na artykule o książce W.G. Sebalda. Herbaty, kawy, wódki? A co w ogóle pani czyta? Właśnie Sebalda na przykład. A on dotyka tych samych sfer, co pan: przemijania, pamięci. Gdzie, panie Jerzy, to pana słynne archiwum? Lewczyński prowadzi mnie do pokoju pełnego kopert, stert odbitek, książek, albumów, kserówek. Za kotarą ciemnia - już nieużywana - i tam też pudełka, pliki poukładanych zdjęć. Kilka rozpoznaję - ikony polskiej fotografii. Teraz fotografia jest w rozpędzie. Dla fotografów raczej nie jest drogą życia, tylko błyskiem. Zrobią, pokażą, czasem zarobią, i już. Mają bardziej konsumpcyjne podejście. Dla mnie fotografia była bardzo pomocna w życiu. Jestem jednym z tych, którzy całą historię polskiej fotografii przeżyli na własnej skórze. Powiedział pan kiedyś: zamieniłem życie w fotografię. - Szczera prawda! Dzięki fotografii w ogóle przetrwałem wojnę. Nie było w Lubelskiem zakazu fotografowania. Można było kupić filmy, chemikalia. Już wtedy robiliśmy z moim kolegą Felkiem Łukowskim zdjęcia. Bez prądu: okno zasłonięte dyktą, dziurka, brak wody. Mieszkał na skraju wioski, miał partyzantów pod bokiem. Fotografował też Niemców, Sowietów. Sensacyjne zdjęcia! Nie bał się? - On takim śmieszkiem był. Hi, hi, hi, cha - że na pamiątkę, i pstryk. Były też zdjęcia dziewczyn. Potem w partyzantce robił zdjęcia. Pamiętam, jak na początku okupacji przyjechał do mnie, siedzimy na łące, słyszymy samoloty. My się opalamy, a gdzieś tam trwa wojna. Byliśmy lekko ogłupiali. Pomyślałem, że trzeba pokazać tę naszą izolację, że nie odczuwamy nieszczęścia, ale ono jest obok. Miałem wuja marynarza, który też robił zdjęcia. Wykorzystałem jego negatywy. Wyciąłem z negatywu wuja palmy i nałożyłem na nasz negatyw, jak siedzimy na łące. Wyszło, jakbyśmy pod palmami odpoczywali. Zaraz pokażę! Potem ojca mi zamordowali, zaczęły się ekscesy i brutalna prawda nas dopadła... Byłem w partyzantce. Przyszli Sowieci. Mobilizacja. Poszliśmy do lasu, dostaliśmy broń i udawaliśmy, że jesteśmy zwartym oddziałem, który będzie wyzwalał nasze tereny. Doszliśmy pod Zamość. Staliśmy w lesie - kilkaset osób - każdy z jakimś karabinem, udając bohatera. Zebranie, komendant wygłasza przemówienie, że wchodzimy w okres burzy, nie wiadomo, co będzie, ale najlepiej będzie udać się... z powrotem do domu, do Tomaszowa. To była najmądrzejsza decyzja tego dowódcy! Wróciliśmy do domu, udawaliśmy przez jakieś dwa dni bohaterów, a potem znów awantury, partyzantka. Za dużo gadania, musiałaby pani tu dwa tygodnie zostać. Co się stało z Łukowskim? Po latach pokazywał pan przecież jego zdjęcia. - Nasze losy po wojnie się podzieliły. Ja pojechałem do Gliwic, on został dyrektorem szkoły pod Tomaszowem. Negatywy wsadził do worka. Gdy po jego śmierci odwiedziłem jego żonę, dała mi ten cały majdan. Kilkaset negatywów przekazałem zamojskiemu muzeum, które wydało mu album, były wystawy. Jest pan jednym z pierwszych polskich fotografów, którzy potraktowali fotografię w tak nowatorski sposób. Wykorzystując cudze zdjęcia, zaprzeczył pan idei oryginalności. - Jestem entuzjastą możliwości powielania. Powielanie nie deprecjonuje. Liczy się treść, nie sam obraz. Nadmierna estetyka to śmierć. Myśmy z Dłubakiem byli przeciwko fotografii estetycznej, efektownej. Chodziło o fotografię codzienną, brutalną. Ma pan świadomość roli, jaką odegrał pan w historii polskiej fotografii? Przez całe lata była cisza, ale od kilku lat regularnie ma pan wystawy, piszą o panu. Niedawno skończyła się wystawa w Gdańsku, zaraz startuje kolejna w ramach Miesiąca Fotografii w Krakowie w Muzeum Narodowym. Cieszy to pana? - Teraz ma wyjść jeszcze nowa książka ["Pamięć obrazu", wyd. Czytelnia Sztuki]. Tak, tych wystaw jest dużo, dużo... Ale ja nie bardzo lubię te wystawy, nie jeżdżę na wernisaże. Jak coś się mieści w konwencji świętowania, to ja tego nie lubię. Ja bym chciał, żeby ludzie takim śmietnikiem (Lewczyński wskazuje na swoje zdjęcia) sami się zachwycali. No, niech pan nie będzie taki skromny! - Mam skazę pokory. Napatrzyłem się na tyle udawanych sukcesów, że nie mogę na to dalej patrzeć. Mam pełno dokumentów z czasów komunistycznych - otwieranie wystaw, odsłanianie pomników itd. Jak się panu jako artyście żyło za komuny? - Jestem w Zamościu, jest mobilizacja do Wojska Ludowego. Stoimy w szeregu, ja patrzę, a tę przysięgę przyjmuje ksiądz gimnazjalny, przedwojenny patriota! W drodze do domu spotykam kolegę, który oskarża mnie o zdradę Polski i grozi surowym wyrokiem. Ja mu mówię, że i jego brat jest w wojsku. A on, że i brat będzie rozstrzelany. Takich sytuacji, zjawisk było bardzo dużo. Myśmy z początku myśleli, że ta władza komunistyczna będzie przyjacielska, że nastąpi porozumienie londyńsko-moskiewskie i będzie wolna Polska. Fałszywe! Po miesiącu zaczęły się aresztowania, uciekaliśmy z wojska... W Zamościu pojawiła się nagle na jednej z kamienic tabliczka "Komórka POP przy Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego". Nie wiedzieliśmy, co to. Komórka to może być na węgiel. Nie minęły dwa tygodnie i się przekonaliśmy. Kolegę zabrali i wywieźli do Rosji. Ale w Gliwicach było spokojniej. Pomagałem założyć Towarzystwo Fotograficzne, zaczęły się twórcze poszukiwania, eksperymentowanie... Fotografia nas uratowała! Jak to? - Szczególnie w latach 50. była terapią na tę naszą komunistyczną rzeczywistość. Myśmy się spotykali, dyskutowali, po to żeby odejść od nachalnej politycznej interpretacji. Fotografia i film to dziedziny, które potrafiły się z tej niewoli wyzwolić. Nikt się jakoś szczególnie nas nie czepiał. "Eee, to fotograf, bezmyślny" - mówili i machali ręką. Albo: "Lewczyński to taki idiota od fotografii". Fotografując, znaleźliśmy drogę do ominięcia pewnych politycznych nakazów. Nie było nacisków? - Polacy to jest taki naród, że w każdej sytuacji potrafi się ustawić. Myśmy na polu fotografii uzyskali w zasadzie pełną swobodę. Były tematy, które niby świadczyły o naszym zaangażowaniu, bo np. ktoś wymyślił w Warszawie, że na 1 Maja pokazujemy piękno Pałacu Kultury czy fabrykę samochodów na Żeraniu. To nas ocaliło od penetracji bardziej surowej ideologicznie. Mając pewną swobodę i fantazję, bardzo łatwo było się odpowiednio ustosunkować do różnych sytuacji. Generalnie nikogo nie zamknęli, z wyjątkiem kolegi z Wrocławia. Przymiotnik "artystyczny" wytrącał broń z ręki ideologów. Jest takie pana znane zdjęcie - portret robotnika, który zakrywa twarz łopatą. Nikt nie oskarżył pana o ośmieszanie klasy robotniczej?! - Nie... Ostatecznie nie było w tym nic złego, a może nawet władza znalazła w tym coś pozytywnego? Albo pomyślała, że jakiś drugi etap będzie? (śmiech). Balansowaliśmy cały czas. Ratowała nas zasada Dłubaka "podawania w wątpliwość". Relatywizm. To jest cudowny wynalazek, który ratuje każdą sytuację. Myśmy zawsze potrafili się do tego odwołać, że w naszej fotografii subiektywnej jest cząstka prawdy. I tak aż do lat 80. Wystawa "Fotografia subiektywna" to rok 1968. Pokazał pan zestawy fotografii, np. "Dzieciństwo", w których obok pana portretów są zdjęcia kartki z zeszytu. Skąd pomysł, żeby fotografować dokumenty, pismo, notatki? - O, tu mam te zdjęcia. Ten pan, z którym tu idę, został zastrzelony. Dowód osobisty jest z 1944 roku. Niemiecki dla nie-Niemców. Człowiek zostawia po sobie ślady, to są takie wgryzy - tak to nazywam. Fotografie, dokumenty, pisma, listy. Zwracam uwagę na te ślady ludzkiej działalności, one wymagają dotarcia, zrozumienia. Niech pani zobaczy (Lewczyński sięga po fotografię przedstawiającą tajemniczy cennik), jakie to niesamowite: lep na muchy, dwa papierosy, kostka masła... A tu list do mnie z czasu okupacji. Nie ciążą panu te wszystkie pamiątki? - Dajemy to do muzeum, tu, w Gliwicach. A może trzeba by przeprowadzić śledztwo, odnaleźć rodziny ludzi, których zdjęcia ma pan w zbiorach, i oddać? - Tak działałem. Fotografia była polem badań. Pomagał mi przypadek. Przyjaźniłem się z Beksińskim - swoją drogą, proszę się zapytać w Warszawie, czy ten zbrodniarz, który go zabił, siedzi! Podczas moich odwiedzin u jego rodziny w Sanoku znalazłem na strychu pudełko z negatywami, które pozwolono mi zabrać. Potem jest sympozjum w Sanoku poświęcone Beksińskiemu, jadę, a nagle ktoś wstaje i mówi, że te negatywy to zdjęcia Żydów z Sanoka - Eisenbachów. Dowiedziałem się, że pani Eisenbachowej udało się umrzeć we własnym łóżku, i to był wielki sukces, bo gdy przyszli Niemcy, wyrzucali Żydów, były rozstrzelania... Eisenbachowie mieli trzech synów, dwóch zabito, jeden się uratował, uciekając do ZSRR. Granica była w ogrodzie u Beksińskich, przeszedł kilka metrów, rzeczka, i już. Ale zaraz go Sowieci aresztowali i wywieźli pod chińską granicę. Pewnego dnia ten Eisenbach przeczytał, że w Polsce premierem jest Józef Cyrankiewicz, z którym mieszkał na stancji w Krakowie. Napisał mu list, "Józiu...", Józio odpisał, załatwił mu paszport, spotkali się. Nie chciał zostać w Polsce, dostał paszport do Izraela. Po latach jestem w Warszawie na zebraniu Rady Artystycznej, przychodzi do mnie portierka i mówi, że ktoś do mnie. Idę, patrzę: staruszek z plecakiem, w adidasach. "Eisenbach jestem" - mówi. Zatkało mnie! Te sploty okoliczności świadczą o tym, że moje zainteresowanie tym całym "śmietnikiem" jest słuszne! Przywiozłem Eisenbacha do Gliwic, spał na tej kanapie. Jeździliśmy do Sosnowca, miał tam rodzinę. Żony szukał... Po dwóch tygodniach pojechał. Potem listy pisał, a po latach przyjechał jego kuzyn. Niesamowita historia. Miał pan szczęście do znajdowania negatywów. Te w Nowym Jorku jakby specjalnie na pana czekały. - Wychodzę z Fundacji Kościuszkowskiej, a na ulicy leży sterta śmieci. Od razu zobaczyłem żółte koperty. Kodak. Zabrałem. Cały czas myślę o tym, dlaczego ludzie wyrzucają swoje dokumenty! Zabrałem je do samolotu. Wracamy, a moja walizka zaginęła. Zgłaszam to do jakiegoś komisarza, a on, żebym się nie martwił, że wszystko non stop ginie, ale się znajduje. Mija miesiąc. Dzwonię. Nic. Mija drugi. Po trzech miesiącach przychodzi! Dzięki kartce z adresem w walizce. Niech pani pamięta zawsze o tym. Oglądam negatywy. Nadzwyczajne! Życie aktorów! Porozbierani, imprezy, onaniści... Na jednej z klatek jest nazwisko aktora, trzeba jechać do Nowego Jorku zrobić śledztwo. Ja chętnie! - Teraz mamy wolność. Ja to doceniam, to jest bardzo ważna sprawa. Ale głupota ludzka... Poziom tych dowcipów, które czasem słyszę... Te stadiony, mecze, krzyki. Przeraża mnie to, choć przecież tyle okropnych rzeczy przeżyłem, tyle głupstw się wydarzyło w czasie mojego życia - wojna, okupacja, komuna.
Zobacz take
  • Podziel się