Nie ¿yje Janina Katz, polsko-¿ydowsko-duñska pisarka. Pierwsz± ksi±¿kê napisa³a po piêædziesi±tce

akol, yes, Katarzyna Bielas
22.10.2013 13:59
A A A
Janina Katz

Janina Katz (Fot. Maciej Swierczynski / Agencja Wyborcza.pl)

Polska pisarka ¿ydowskiego pochodzenia tworz±ca po duñsku, t³umaczka polskiej literatury na duñski zmar³a 18 pa¼dziernika w Kopenhadze. ?Zadziwia jej mo¿liwo¶æ wgl±du w g³êbokie, psychiczne rany wywo³ane Zag³ad±? - ocenia³a jej literaturê Kazimiera Szczuka. Przypominamy archiwalny wywiad Katarzyny Bielas
Urodziła się w 1939 r. w Krakowie w rodzinie żydowskiej. Wojnę przeżyła przechowana przez polską rodzinę w Dobczycach. Studiowała polonistykę i socjologię na UJ. Po 1969 r., kiedy wyemigrowała do Danii, współpracowała z "Kulturą", "Pulsem", Radiem Wolna Europa, BBC. Pisarką została bardzo późno. - Byłam już dużą dziewczynką, miałam 52 lata. Nagle mnie to złapało, w autobusie, w Kopenhadze. Jechałam do pracy w Królewskiej Bibliotece, autobus trząsł, a ja wyjęłam kartkę i napisałam trzy wierszyki po duńsku - wspominała w rozmowie z Katarzyną Bielas w "Wysokich Obcasach". - Myślałam, że zwariowałam. To był piątek, w sobotę miałam już gotowy cały tomik. Napisała 17 książek, w tym cztery powieści oparte na motywach autobiograficznych: "Moje życie barbarzyńcy", "Pucka", "Opowieści dla Abrama", "Chłopiec z tamtych czasów". Na duński tłumaczyła największych polskich poetów - Miłosza, Szymborską, Herberta, Różewicza, Lipską. Była laureatką nagród Duńskiej Akademii Literatury za całokształt twórczości i Duńskiego Związku Pisarzy za "wkład w porozumienie między narodami". W Polsce jej "Listy z Kopenhagi" drukował "Znak", a wiersze - "Odra". W 2009 r. Katz została laureatką nagrody "Odry" za "umiejętność ukazania bez autocenzury i z dystansem zarówno własnego losu, jak i drażliwych wątków polskiej historii do roku 1968". "Pisarstwo Janiny Katz odnalazło precyzyjny ton dla opowieści o ukrywaniu się, kryzysie tożsamości dziecka ocaleńca, początkach nowego świata w socjalistycznej Polsce, wreszcie - marcowym wygnaniu. Historia, którą znamy, u polskiej/duńskiej pisarki uderza niepowtarzalnym, indywidualnym idiomem. Dynamizm, kipiąca wola życia, wyczynowy sport i zmysłowość łączą się tu z poczuciem nieistnienia, dławiącym brakiem, oczekiwaniem na katastrofę i doznaniem odrealnienia świata" - tak "Puckę" zachwalała na łamach "Wysokich Obcasów" Kazimiera Szczuka. Przypominamy wywiad z 2006 r., który z Janiną Katz przeprowadziła Katarzyna Bielas Katarzyna Bielas: Zaczęła pani pisać późno, i to po duńsku, mimo że do Danii przyjechała pani, mając już 30 lat. Jak to się stało? Janina Katz: Byłam już dużą dziewczynką, miałam 52 lata. Nagle mnie to złapało, w autobusie, w Kopenhadze. Jechałam do pracy w Królewskiej Bibliotece, autobus trząsł, a ja wyjęłam kartkę i napisałam trzy wierszyki po duńsku. Wysiadłam, przyszłam do pracy i powiedziałam do przyjaciela Polaka, z którym siedziałam w pokoju: "Słuchaj, coś złego się ze mną dzieje". Złego? - Myślałam, że zwariowałam. Kolega przeczytał to, co napisałam, i powiedział: "Wiesz, zamknijmy drzwi, a ty pisz dalej". I tak się stało, siedziałam w jakimś amoku. Potem to samo w domu. Pamiętam, że to był piątek, a w sobotę wieczorem mieliśmy iść na premierę "Szewców" Witkacego w reżyserii Włodzimierza Hermana. Do tego czasu miałam już gotowy cały tomik. Kiedy rano się obudziłam, miałam tylko jedno marzenie - żeby tych wierszy nie było, a wszystko to był zły sen. Przeszłam z sypialni do pokoju - ale one tam były. To się nazywa poeticus raptus. Dlaczego po duńsku? Nie wiem. Takie rzeczy trzeba respektować. O czym były te pierwsze wiersze w autobusie? - O matce. Cały tomik nazywa się "Córka mojej matki". To było cztery i pół roku po jej śmierci na serce, tutaj, na ulicy w Kopenhadze. Pierwszy wiersz w tomiku nazywa się "Przyszła piechotą". Moja mama Lola przeszła przez cztery obozy, Anglicy wyzwolili ją w kwietniu 1945 roku w Bergen-Belsen, skąd wróciła piechotą, bo Polska nie wysłała po swoich więźniów środków transportu. Zorganizowała grupę kobiet, które szły do Krakowa. W Czechosłowacji udało im się podjechać kawałek pociągiem. Konduktor powiedział im, że w Krakowie był pogrom, ale i tak wróciły. Ja byłam wtedy przechowywana u polskiego małżeństwa w Dobczycach. Opowie pani o rodzicach? - O wojennych? Może najpierw o prawdziwych. - Ojca nie pamiętam. Wiem o nim tyle, ile przyjaciele rodziców, niedobitki, mi opowiadali. I matka. Był sportowcem, jednym z pierwszych instruktorów narciarskich, pływał też kajakiem, z wykształcenia prawnik, pochodził z biednej, pobożnej rodziny w Krakowie. Mój jedyny kuzyn, dziewięć lat starszy, mówi o rodzicach "wujek Tomek" i "ciotka Lola", co dla mnie ciągle brzmi egzotycznie. Widywał ojca na kajaku z psem. Ojca zastrzelili w obozie płaszowskim. Są dwie wersje dlaczego. Matka opowiadała, że ojciec miał grupę robotników - obóz był wtedy jeszcze otwarty, wychodzili do pracy. Pewnego dnia nie było kompletu, na apelu zaczęto wyczytywać nazwiska, zażądano od ojca, żeby podał nazwiska, nie, nie... Wie pani, ja tylu rzeczy nie wiem, to przerażające, gubię się w detalach. Mam przyjaciół, którzy zajmują się Holocaustem, oni wszystko wiedzą - czy wywoływano według nazwisk, czy inaczej. W każdym razie robotnicy uciekli, więc ojca zastrzelili. Druga wersja? - Ma takie samo zakończenie. Być może ojciec był Ordnungdienst, po naszemu kapo, w Płaszowie, wtedy obok było jeszcze getto i można było dostawać przepustki do rodzin. Ojciec był zbyt hojny w ich wydawaniu i za to go zastrzelili. Prawdę mówiąc, mnie jest wszystko jedno, ja tego mitycznego ojca - którego nie znam, ale mam jego zdjęcie - uwielbiam. Kocham go do szaleństwa. Myślę, że życie mojej matki i moje ułożyłoby się zupełnie inaczej, gdyby żył. A mama? - Lola pochodziła z bogatej rodziny, wyszła z domu rodzinnego, potem z małżeństwa rozpieszczona. Miała przyjaciół, prowadzili miłe życie, grali w tenisa, wiosłowali. I nagle wszystko się zawaliło. Była niezwykle dzielna. Wróciła z obozów, zabrała się do pracy, wychowywała mnie tak dobrze, jak umiała, mimo że ja stawiałam opór. Byłam obrzydliwym dzieckiem. Aż tak? - Tak. Pewnie dlatego, że miałam trzy lata, jak mnie oddano na przechowanie. Coś pani pamięta? - Moja pierwsza pamięć to jak siedzę z moim wojennym ojcem Stefanem Kapłańskim w autobusie po wyjściu z obozu płaszowskiego i ten autobus jest czerwony. Wiem, że wcześniej byłam z matką w obozie bieżanowskim i pewnego dnia przyszedł znajomy matki, Żyd pan Jakubowicz, który się ukrywał, jak to się mówiło, w bunkrze. Wyobrażałam sobie jakieś duże betonowe pomieszczenie, a to był dół w ziemi przykryty trawą, w lesie niedaleko Dobczyc nad Rabą. Pewnego dnia przyszedł do obozu, powiedział, że jest rodzina, która chętnie by mnie wzięła. Dodał, że na mężczyznę partyzanci wydali wyrok śmierci. Dziwne. - Jak wiele innych spraw. Może ukrywanie mnie miało go uchronić. Matka zgodziła się, bo alternatywa dla dziecka w obozie była jasna. Kapłański był z zawodu cukiernikiem. Potem dowiedziałam się też, że był siłaczem, miał w Dobczycach sklep z przyborami żelaznymi, miał też sztangi i robił cyrkowe numery, potrafił np. w rękach łamać żelazo, podobno był kiedyś cyrkowcem. Pamiętam z pani książki scenę, kiedy dziewczynka wychodzi z obrazem Matki Boskiej na mężczyzn, którzy przyszli po ojca. - To się zdarzyło naprawdę, kiedy po raz pierwszy przyszli po niego. Byłam pewna, że ten obraz odstraszy ich, kimkolwiek byli. I rzeczywiście podziałał, na jakiś czas poszli sobie. Od tego momentu zaczął się jednak wielki strach. Wcześniej było mi tam bardzo dobrze, żyłam w luksusowych warunkach, ładnie ubierana, czesana, odkarmiona, aż za gruba - oczywiście do śmierci Kapłańskiego, kiedy to zaczął się głód i zamieniłam się w szkielet. O co z tą śmiercią chodziło? - Tu też są dwie wersje. Jedna mówi, że pomagał, a druga - że sypał. Albo przeprowadzał Żydów przez Słowację na Węgry, albo brał od nich pieniądze, a potem sypał. Jak go poniosła fantazja. AK wydała na niego wyrok. Ponieważ ja się pojawiłam, wyrok miał być wykonany, dopiero jak będę bezpieczna. Nie wiadomo, czy AK go zabiła, czy tzw. dzika partyzantka, młodzież z okolicznych wsi udająca AK-owców, rabująca domy. Faktem jest, że zabili go późno, pamiętam, że nie można było spać od huku zbliżającej się armii sowieckiej, niebo w nocy było czerwone. Po jego śmierci wrócili i okradli nas absolutnie ze wszystkiego. Kiedy po 21 latach przyjechałam pierwszy raz do Polski, pojechałam do Dobczyc. Spotkałam tam dwóch chłopów, powiedziałam, kim jestem, wymieniłam nazwisko Kapłański, że podobno był kolaborantem. Na co tych dwóch dostało ataku śmiechu. Kolaborantem? Proszę pani, przecież to był Żyd. Jaki Kapłański? On się nazywał Kapłan, to typowo żydowskie nazwisko. Nie bardzo w to wierzę. Matka mówiła mi, że gdyby miał po wojnie proces za kolaborację, to ona by go broniła. A pani? - Ja to bym na takim procesie oszalała. Maria, Stefan - moi wojenni rodzice - i mój prawdziwy ojciec stoją dla mnie na najwyższym piedestale. Mogę się do nich modlić, obojętne, co robili i kim byli. W książce zastanawia się pani nad swoim statusem. Zdjęcia, które pani opisuje w książce, a teraz mnie pokazuje, są jak obrazki z normalnego dzieciństwa - w dzień, przed domem, na koniu, w kostiumie kąpielowym, z rodzicami, z lalką, uśmiechnięta, zadbana dziewczynka. Czy była pani w ogóle ukrywana? - Pamiętam, że miałam siedzieć w domu. Tylko raz mnie sprali - kiedy wyszłam do ogrodu i zaczęłam wołać inne dzieci, bo chciałam im pokazać anioły, które zobaczyłam na drzewie. Ksiądz mnie ochrzcił, nauczyli mnie wszystkich modlitw, co było obowiązkiem wszystkich, którzy ukrywali żydowskie dzieci. W ogrodzie stała figura Matki Boskiej Fatimskiej, obwieszałam ją kwiatkami. Byłam w niej zakochana. Wiedziała pani, że Maria i Stefan nie są prawdziwymi rodzicami? - Podobno kiedy mnie przywieziono do Dobczyc, dostawałam ataków furii i płaczu, krzyczałam, że chcę do Loli. Potem się uspokoiłam, zapomniałam. Maria i Stefan stali się dla mnie rodzicami. Maria powiedziała mi w pewnym momencie, że mam inną matkę. Poza tym okoliczne chłopstwo straszyło mnie, że przyjedzie obrzydliwa Żydówka, która mnie ukradnie, zabierze. Przyjazd Loli był naprawdę szokiem i tragedią. Ukryłam się tak skutecznie w kapuście, że odjechała z niczym. Za drugim razem zabrano mnie siłą. To akurat pamiętam - kopałam, plułam, wrzeszczałam. Maria była potem cały rok z nami w Krakowie. Nie pamiętam, czy mieszkała, czy się gdzieś przytuliła, ale była. Nie mogła się ze mną rozstać. Ani ja z nią. Ojcowie zabici, żyją dwie matki i mała dziewczynka. Na czym polegał ten układ, jak to funkcjonowało? - Mała wściekła dziewczynka, która do Marii mówiła "mamo", a do Loli, prawdziwej matki, per "pani". To w ogóle nie funkcjonowało. Po roku Lola poprosiła Marię, żeby wyjechała, bo sytuacja była nie do wytrzymania. Nie mam pojęcia, kiedy wyjechała, pamiętam tylko, że była i że potem jej nie było. Tęskniła pani? - Pytanie! Mściłam się na Loli, szykanowałam ją na różne perfidne sposoby. Poza tym bez przerwy chodziłam do kościoła, matka czekała na mnie przed kościołem czasem po parę godzin. Co pani tam robiła? - Jak to co? Modliłam się. Zrobiłam mojej matce mały obóz koncentracyjny, trwało to do momentu, aż mnie sprała, i to tak, że straciłam przytomność. Musiałam mieć naprawdę obrzydliwy charakter, bo jak oprzytomniałam, zaczęłam mówić do niej "mamusiu". Dlaczego to się stało? - Sprzedawca na targu zobaczył jej numer z Oświęcimia, zawinął rękaw koszuli i pokazał swój, objęli się, zaczęli płakać, matka dostała od niego ogromny bukiet kwiatów. Powiedziałam matce, że zupełnie nie rozumiem, dlaczego ten pan panią objął i dał pani te kwiaty. Wtedy pękła. Szkoda, że nie wcześniej... Pamiętam pani zdanie, że można się nie spełnić w roli córki. Na ogół myśli się odwrotnie, obwinia rodziców. - Ja się nie spisałam jako córka. Czego pani żałuje? - Wszystkiego. A co z Marią, matką wojenną? - Nigdy jej już nie zobaczyłam. Przyszła szkoła, koleżanki, rzeczy dobre i złe. Uprawiałam sport: biegałam, pływałam, grałam w siatkówkę, szczypiorniaka, prawie wszystko poza - wstyd przyznać - narciarstwem. Wcześnie zaczęłam się bawić w politykę, byłam pionierką, potem w ZMP i cały czas te kościoły, miałam wypełnione życie. Tak naprawdę zaczęłam intensywnie myśleć o Marii, kiedy zdecydowałam się na wyjazd z Polski. Wtedy zdecydowałam się pojechać do Dobczyc, miałam się przesiąść w Gdowie, wysiadłam, ugrzęzłam w błocie i nagle uświadomiłam sobie, że jest za późno. Mam nagle przyjechać i powiedzieć: nie było mnie przez tyle lat, a teraz właśnie wyjeżdżam, do widzenia. Wróciłam do Krakowa. Dotarłam tam dopiero po 21 latach, kiedy pierwszy raz przyjechałam z Danii do Polski, Maria już nie żyła. Matka chyba się z nią kontaktowała. Nie będziemy cały czas mówić o smutnych rzeczach? Katoliczka, Żydówka, pionierka, nie mieszało się to wszystko? W wierszu "Co wiedziało dziecko" pisze pani o dwóch aureolach, o wielu bogach. Kim pani właściwie była? - Namiętną żydowską dziewczynką, którą wszystko interesowało. Ewangelia, socjalizm, to, że byłam Żydówką, biorąc pod uwagę, że Pan Jezus też był Żydem, układało mi się w harmonijną całość. Drugi raz mnie ochrzczono, bo dokument zaginął, a koniecznie chciałam iść do pierwszej komunii, byłam też bierzmowana. Moja przyjaciółka w Paryżu przypomniała mi - po to się ma przyjaciółki, żeby pamiętały - że spóźniłyśmy się wtedy do kościoła Franciszkanów. Bierzmował nas Karol Wojtyła, który się na nas tak zezłościł i tak mocno rysował nam znak krzyża, że aż miałyśmy bruzdy na czole. Hania mówi, że wręcz krew się z nas lała. Moja wiara przetrwała do 14. roku życia, wtedy ostatni raz byłam u spowiedzi. Po latach miałam żal do Loli, że pozwoliła mi na ten religijny cyrk. Matka była religijna? - Nie. Ale pamiętam, jak powiedziała: "Możesz wierzyć, w co chcesz, i wysiadywać w kościele, ile chcesz, bylebyś pamiętała, że jesteś Żydówką". I pamiętałam. To było poza kwestią. Podobno byłam w tym pamiętaniu bardzo agresywna, bez przerwy mówiłam, że jestem Żydówką. Mój dentysta, też Żyd - okropny, wszystkim nam zęby popsuł - powiedział mi w 1967 roku, kiedy zobaczył na mojej szyi gwiazdę Dawida: "Bardzo dobrze, pani Janeczko, bo po twarzy to w ogóle nie widać". To szukanie tożsamości... - To były raczej hormony. Tożsamości to się teraz szuka, za moich czasów się żadnej tożsamości nie szukało i nie miało. Było się po prostu, istniało. Nie szukało się też korzeni i nie miało stresów. Przyjaciółka mówi do mnie o ośmioletnim synu: "Pawełek ma depresję", a ja, że może Pawełkowi jest po prostu smutno. Nadużywa się tych określeń. Mam wrażenie, że nazwa czasem tworzy uczucia, stan. Mnie upsychicznianie wszystkiego jest szalenie obce i dość niemiłe. W 25. rocznicę przyjazdu polskich Żydów do Danii organizacja Pomoc dla Uchodźców poprosiła mnie o napisanie artykułu na temat tożsamości. Akurat chorowałam na artretyzm, wszystko mnie bolało. Napisałam: "Nad swoją tożsamością zastanawiam się raz na tydzień, najczęściej we wtorek, a poza tym moja tożsamość to jest to, że mnie kości bolą". W jakich kategoriach widzi pani i tłumaczy świat? - Przyczyny, skutku i przypadku. Przypadek na pierwszym miejscu. Wyjechała pani w 1969 roku. Czy antysemityzm dotknął panią osobiście? - Nie dotknął mnie ze strony bliskich przyjaciół, ale ze strony dalszych dobrych znajomych już tak - po prostu przestali mi mówić "dzień dobry" na ulicy. Pamiętam antysemicki nastrój tuż po wojnie. Moje ukochane miasto Kraków, które przeżyło w całości - dwa domy zostały chyba zbombardowane przez przypadek - było wredne. Pamiętam nieprzyjazne pytania w stylu: "A jakżeś ty, dziecino, przeżyła? Jak ci się mogło udać?". Ale potem nie czułam antysemityzmu. Studiowałam polonistykę i socjologię, jeździłam po wsiach zabitych deskami i tam też się tego nie czuło. To nagle przyszło z góry i zaczęło się rozchodzić po masach. I to było straszne. Jak jakaś strzykawka, obrzydliwy, ogromny zastrzyk. To najbardziej mnie zmierziło. Na uniwersytecie na drzwiach gabinetu prof. Henryka Markiewicza ciągle ktoś naklejał kartkę "Markiewicz Żyd". W "Życiu Literackim", z którym współpracowałam, pojawiały się artykuły o tym, że Żydzi - wymieniano nazwiska przyjaciół mojej mamy - współpracowali z gestapo. A codzienna prasa to był po prostu "Stuermer". Potem był Marzec '68 z tymi wszystkimi hasłami "Syjoniści do Syjamu". Byłam doktorantką na uniwersytecie, miałam grupę studentów, raz zapytali, co to jest "syjonista", byli do rzeczy. To nie był dobry czas. I jeszcze UB mnie ciągle szantażowało. To wszystko jest opisane w mojej drugiej powieści pt. "Pucka", która obejmuje okres od lat 50. do wyjazdu. Mam nadzieję, że wyjdzie w Polsce w przyszłym roku. Pucka? - Tak mama do mnie mówiła, jak byłam mała. Pucka od "pucołowaty", co - jak zresztą wiele słów - pochodzi z jidysz, tylko się o tym nie wie. Pucka od "pucele", ślamazarny od "ślamazyl". Niestety, nie znam jidysz, tyle co z piosenek czy z książek Singera. Wyjeżdżałam bardzo niechętnie, także z powodów osobistych, zostawiałam przyjaciół, Kraków. Uciekałam od polskiego antysemityzmu, od socjalizmu - moja aktywność polityczna skończyła się, jak miałam 16 lat - i wspólnego pokoju z matką. Nasze relacje były bardzo trudne - cudownie uratowane dziecko z cudownie uratowaną matką. Miałam poczucie, że ona dusi mnie swoją miłością i potrzebą bycia razem, nie zdawałam sobie sprawy, że ja też ją dusiłam oporem, protestem, ucieczkami. A wspólne ciasne mieszkania są zawsze piekłem, szczególnie gdy się je dzieli z sąsiadami. Matka wyjechała dwa tygodnie po mnie, osiedliła się w Wiedniu. Dostała odszkodowanie od Niemców. Za Boga nie chciałam, żeby zamieszkała tam, gdzie ja, w Kopenhadze. Dlaczego pani wybrała Danię? - Muszę coś ukraść Mrożkowi. Duński dziennikarz pojechał do Mrożka do Paryża, kiedy on tam mieszkał, i zapytał: "Dlaczego pan w Paryżu?". Mrożek odpowiedział dowcipem żydowskim: "Przychodzi Icek do domu, Salcia otwiera drzwi trochę rozczochrana, Icek idzie do sypialni, otwiera szafę, a tam stoi jego najlepszy przyjaciel Dawid. - Dawid, co ty robisz w mojej szafie? - pyta. Na co przyjaciel: - Widzisz, Icek, bo człowiek musi gdzieś być". Czy w Danii były duże ułatwienia, pomoc? - Ogromne, choć na początku z nich nie korzystałam. Był statek, na którym mieszkała większość Żydów z Polski. Ja nie. Mówiło się "mieszkam na skibecie", bo skibet to po duńsku statek. Była pomoc finansowa, pomoc w znalezieniu mieszkania, pracy, półroczny intensywny kurs języka. Początkowo byłam na zasiłku, potem dostałam stypendium doktoranckie, zaczęłam pisać do Wolnej Europy, do "Kultury" paryskiej. Honoraria były tak niskie, że wstydziłam się chodzić z czekami do banku. Zaczęłam tłumaczyć polską poezję. To były krwawe lata w dobijaniu się, żeby mieć tu co robić. Dostałam pracę w Bibliotece Królewskiej, gdzie spędziłam 13 lat. To był najnudniejszy okres mojego życia. Co pani tam robiła? - Jako polonistka katalogowałam polskie, rosyjskie, bułgarskie książki, w tym np. masę lirycznych biografii Dzierżyńskiego, Lenina, Stalina. Kierowniczką działu była - jak cała duńska inteligencja - komunistka. Raz katalogowałam grubą broszurę sowiecką, która potwornie śmierdziała - o tym, jak armia radziecka ma się zachowywać, wyzwalając kraj kapitalistyczny, po prostu podręcznik. W końcu nie wytrzymałam i przeniesiono mnie do działu zachodnich czasopism. Pani książki zebrały w Danii wiele nagród. Jaki jest psychiczny kontakt Duńczyków z Holocaustem, z emigracją, która tu przyjechała, czy to jest w ogóle ich temat? Dania kolaborowała z Niemcami. - Dania uratowała swoich Żydów. W październiku 1943 roku 6 tys. Żydów popłynęło kutrami do Szwecji. Nie było to specjalnie niebezpieczne, bo Niemcy odwrócili oczy, niemniej jednak parę łódek z ludźmi, też z rybakami, którzy ich przewozili, utonęło. Płaciło się za tę możliwość? - Kochanie, za życie trzeba płacić. Żydzi płacili, ale była też zbiórka w całym kraju. Tych, którzy wrócili - a wrócili prawie wszyscy - bardzo dobrze przyjmowano. I to najbardziej mnie boli, biorąc pod uwagę, jak Żydów wracających z obozów przyjmowano w Polsce. W Danii w ich pustych mieszkaniach sąsiedzi podlewali kwiatki. Mam tu przyjaciela, który opowiadał, że jak wrócił z rodziną, na ulicy zorganizowano bal, wszyscy wyszli z domów, cieszyli się, bawili, świętowali. Kiedy w Danii Niemcy wydali nakaz, żeby Żydzi chodzili z tymi żółtymi płachetkami, bo nawet nie były to gwiazdy Dawida, Kościół duński, luterański, który normalnie bardzo rzadko w cokolwiek się miesza, stanął w obronie Żydów. Z ambon czytano oficjalny list pasterski, że nie ma mowy, aby sąsiedzi nosili jakieś kawałki żółtego materiału. Ale wiadomo, że Dania karmiła Rzeszę niemiecką masłem, boczkiem, czym się dało. W tym, co mogłam przeczytać dzięki pani tłumaczce Bogusławie Sochańskiej, nie czuć goryczy, żalu do Polski, nie ma skupiania się na antysemityzmie. - Uratowała mnie polska rodzina. Nie tylko mnie. Uważam, że w Polsce trzeba by postawić pomnik polskim służącym. One najlepiej znały Żydów, mieszkały z rodzinami żydowskimi, miały w sobie miłość, ciepło, przywiązanie i potem ratowały ich dzieci. To były proste kobiety z biednych wsi i zagorzałe katoliczki. Kucharka moich dziadków uratowała Basię Korngold, dziewczynkę w moim wieku. Wujek ściągnął ją potem do Izraela, ma drzewko posadzone w Yad Vashem, dostała order. Wielu ludzi nie widzi olbrzymich różnic między poziomem okupacji niemieckiej w różnych krajach. Mówi się, że Holandia była pod ciężką okupacją niemiecką, ale po donosie i wywiezieniu Anny Frank z rodziną sąsiedzi poszli na gestapo z pretensjami. Czy pani sobie wyobraża podobną sytuację w Polsce?! Przecież na miejscu by ich wystrzelano. Francuzi do niedawna za swój własny antysemityzm bili się w polskie piersi. To się teraz zmienia. Byłam ostatnio w Paryżu w nowo otwartym Muzeum Holocaustu. W jednej sali stoją pudła pełne fiszek z nazwiskami wszystkich donosicieli na Żydów w Paryżu. Podobno Niemcy wstydzili się, bo nie rozróżniali, kto Żyd, kto nie-Żyd. No to im Francuzi pomagali. Robiła to prefektura i policja francuska, nie zdążyli tych archiwów spalić. Przy okazji na ścianie, gdzie opisane są po francusku i po angielsku dzieje Żydów, ze zdumieniem przeczytałam, że polskim Żydom prawa nadał król Kalisz. Interweniowałam u obsługi. Od lat zajmuje się pani przekładami. Przetłumaczyła pani największych polskich poetów. Herbert, Miłosz, Szymborska, Lipska... Od kogo pani zaczęła? - Od Różewicza. Po wojnie w Danii dość dużo tłumaczono polskiej literatury, ale kiedy przyjechałam, była zupełna pustka i ja w nią wskoczyłam. Walczyłam parę lat, chodziłam od wydawnictwa do wydawnictwa jak komiwojażer zachwalający dobry towar, w końcu zaczęli kupować. W tłumaczeniach zawsze ktoś mi pomagał. Dlaczego siebie samej pani nie tłumaczy z duńskiego? - Bo jak się przetłumaczyło najlepszych poetów, to się nie ma ochoty tłumaczyć pani Katz. Być może to także blokowało mnie wcześniej w pisaniu. W wierszu "Zdrada" pisze pani: "Właśnie kopulowałam z czymś zupełnie obcym. Z barbarzyńskimi głoskami". Przejmujące są też pani "Dobre rady dla bezdzietnych". - Raczej cyniczne. Wiersz mówi o tym, jak należy się urządzić w życiu, kiedy się nie ma dzieci. Jak zmobilizować ludzi w okolicy, żeby zastąpili własne dzieci, które miały się nami opiekować na starość. Sama bardzo późno zaczęłam żałować, że nie mam dzieci, i to z powodów historycznych, że tylu nas zginęło. Dlaczego nie miałam dzieci? Bo za długo sama byłam dzieckiem. Złym dzieckiem, ale dzieckiem. Dopóki nie przetnie się pępowiny, człowiek boi się, że ona zarośnie wszystko razem z własnymi dziećmi i nie będzie temu końca. Jestem jednak na tyle praktyczna, że mam kawałek dziecka na własność, mam małego Dawida - "chrześniaka", a raczej obrzezańca. Nie mogę mu nic dać, więc obiecałam, że będę go kochać i nauczę pływać. No i zapisałam mu moje mieszkanie. Dlatego nie mogę już z Danii wyjechać, bo był to jedyny mój kapitał. Zresztą już na wyjazd za późno. Za późno dokąd? Do Polski? Do Izraela? - Izrael pojawił się w moim życiu dopiero w 1972 roku, kiedy pojechałam tam po raz pierwszy, do mojego byłego męża, który wtedy nie był jeszcze mężem, Nowozelandczyka. Zakochał się we mnie, bo - jak powiedział - byłam jedną z niewielu osób, które wiedziały, że Nowa Zelandia to nie Australia. Pracował przez rok w kibucu, nauczył się też hebrajskiego, nie był Żydem. Byliśmy w Tel Awiwie, w Jerozolimie i nagle w toalecie na dworcu autobusowym zobaczyłam babcię klozetową, która odcinała kawałki papieru. Nagle strasznie zatęskniłam za Polską, bo tak było w Polsce w lepszych kawiarniach. Nagle poczułam się w domu. Pierwszy raz pomyślałam, że Izrael to mógłby być mój dom. Dlaczego na zmianę za późno? - Jestem w Danii ustabilizowana, zaczęłam pisać, wydawać. Poza tym Dania naprawdę dużo mi dała. I co? Nagle zwijam manatki i wynoszę się, bo tam cieplej i mnie serce ciągnie. Mam ciągle poczucie niespłaconego długu w stosunku do Danii. Zresztą wobec Polski też. Tam się wykształciłam, tam zaczęłam żyć jako dorosły człowiek, pracować. Kiedy w Danii zaczęłam tłumaczyć, to też odcinałam kupony od życia w Polsce. Tu niespłacony dług, tam niespłacony dług, i co - mam jechać w charakterze mniej lub bardziej luksusowej emerytki? Ja już nic nie mogłabym dać temu krajowi. Po prostu nic. Jedyne, co w tej chwili mogę dać Izraelowi czy Polsce, to to, że uzbieram sobie trochę pieniędzy i tam je wydam. Nie zostanę przecież żołnierzem w Izraelu. Mam nadmiar bogactwa - aż trzy relacje: Polska, Dania, Izrael. To się robi momentami dość uciążliwe. Jak w Polsce są kłopoty - cierpię, jak duńską flagę palą w krajach arabskich, bo ktoś narysował proroka z bombą w turbanie - to mnie to obraża, a w Izraelu ciągle się coś dzieje - wtedy krwawię. W czym przejawia się pani żydostwo, w religii? - Franz Kafka ma określenie "pobożna ateistka". To do mnie pasuje. Wierzę w rytuały, w formę. Moje życie byłoby znacznie łatwiejsze, gdybym była wierząca. Człowiek zbliża do końca i miło by było mieć przeświadczenie, że coś tam jeszcze jest. Niestety, w judaizmie tego nie ma. Mówi się, że kiedyś tam staniemy przed obliczem Pana, ale staniemy i co dalej? Siądziemy? Nie wiem. Nie jest to opisane. Miło byłoby wiedzieć, że się spotka tych, którym się wyrządziło krzywdę, że się ich przeprosi. Moja mama - z którą raz w roku chodziłyśmy do templu na modlitwę za zmarłych i pościłyśmy - na pewno wyobrażała sobie niebo jako kawiarnię. Dlaczego? - Bo lubiła chodzić do kawiarni. Była bardzo towarzyska. W Krakowie zawsze miałyśmy choinkę, obchodziłyśmy Wigilię, żydowscy znajomi uciekali od rodziców i przychodzili do nas, było zawsze dobre jedzenie. Potem przyjeżdżała do mnie do Kopenhagi na święta i też zawsze była choinka. Aż do momentu, kiedy postanowiłam, że już dość, skończyłam 40 lat i może nie jest konieczne, żeby dwie Żydówki całe życie obchodziły Boże Narodzenie. Mama przyjechała i pyta: "A gdzie choinka?". A ja, że nie ma i nie będzie. A ona: "Jak to? Ale wigilia będzie?". Musiałam jej przyrzec, że będą inne przyjęcia i spotkania. Ale Bóg jest w wielu pani wierszach. Pamiętam "Rozważania" o Chrystusie na krzyżu... "Dlaczego się zgodziłem? Przecież ich nie kocham (...) Może mógłbym się przechrzcić. Niech inny mnie zbawi". - Bo ojciec mu okropną krzywdę zrobił. Jak można tak dziecko traktować, żydowskie dziecko? Okropne. Nie jest tak, że można wszystko olać. Moim zdaniem to człowiek wynalazł religię, obojętne, czy miał w genach jakieś metafizyczne popędy, czy nie. A wszystko, co wymyślone, istnieje. Mniejsza już o to, czy Bóg istnieje, ale czy można mieć lepszego partnera do rozmowy? Lepszego od kogoś tak potężnie wymyślonego w tylu religiach? Dlatego często pozwałam sobie na dialogi, bo ja Mu piszę też odpowiedzi. Jeśli oczywiście zechce coś powiedzieć. "Modlitwa" jest o śmierci matki, kończy się: "Co za sposób na zemstę: umrzeć na ulicy!". - Przyrzekłam sobie, że dopóki matka będzie zdrowa, będziemy żyć daleko od siebie, tylko w razie choroby ją tu sprowadzę, ale na tę myśl od razu przepaść się otwierała. Kiedy przewróciła się tutaj, na ulicy, była zdrowsza ode mnie, obok przechodziła pielęgniarka, ale nie udało się, serce, była ciężka zima 1987 roku. Jak się kończy tomik "Córka mojej matki"? - Zastanawianiem się, co matka czuła w ostatnim momencie, o czym myślała. Kłóciłyśmy się, zanim wyszła, o to, czy ma kupić jedną czy dwie flaszki wina, ja chciałam jedną. Czy pamiętała o tym? Co zobaczyła tuż przed śmiercią? Tłumaczę to pani w tej chwili z duńskiego, na żywo. Jeszcze trzy zdania: Piszę teraz wiersze. Po duńsku. Czy po to umarła? Wiersze Janiny Katz w przekładzie Bogusławy Sochańskiej "Zdanie" Zdanie wypowiedziane w gniewie - wiele lat temu. Było dwóch świadków. Jeden umarł. Teraz mamy tylko siebie - powiedziało zdanie. "Izaak" Abraham jest małomówny. Hiob zawodzi. Pan mówi do Hioba. Posłuszeństwo wyklucza dyskusję. Pan fatyguje się tylko raz. Resztę załatwia anioł. Izaak - chwała Najwyższemu - nie poniósł specjalnej szkody. Rośnie zdrowo, bogaty w dzieci i bydło, nie ujawnia kompleksów. Koźlątko wspomina rzadko. - Jak miło byłoby wyplątać jego rogi z gęstych gałęzi, zejść w dół do strumyka i bawić się w nim. - Beznadziejne dzieciństwo - mruczy przez sen. I komu ja zawdzięczam życie? "Post factum" Wróć do mnie, moja młodości. Jak mogłaś tak po prostu odejść nie tłumacząc dokąd i dlaczego. To prawda, nie było nam z sobą dobrze. Ale wiesz, że często nie miałam na myśli tego, co mówiłam. I ty też byłaś dla mnie ostra. Zawsze niezadowolona, złośliwa, niezdarna, zarozumiała. I te tragiczne miny! Cała ta komedia! Krosty, kryzysy, melancholie. Kretyńskie wybuchy śmiechu, które musiałam traktować z powagą. Uwierz mi, zmieniłam się. Odkąd odeszłaś, wiele się nauczyłam. Słodyczy i goryczy. Tęsknię za tobą i proszę cię, wróć. Ty na pewno też postarzałaś się i uspokoiłaś. Mam mieszkanie, małe, ale wygodne. Nauczyłam się Gotować. I uśmiechać z byle powodu. "Dobre rady dla bezdzietnych" Przede wszystkim trzeba robić wszystko, żeby mieć przyjaciół. Przyjaciele muszą mieć dzieci. Potem Należy zaprzyjaźnić się z dziećmi przyjaciół. Najlepiej od dzieciństwa. Kupować prezenty i prawdziwie je kochać. Dzieci natychmiast wyczuwają fałsz. Dalej - należy okazywać tolerancję. Większą niż rodzice, ale mniejszą od tej, którą okazujemy sobie. Przy odrobinie nieuwagi można stracić przyjaźń rodziców. Pierwsza faza: nasi przyjaciele umierają. Grzebiemy ich, płaczemy razem z dziećmi, dzieci nas pocieszają. Faza końcowa: my umieramy. Dzieci naszych przyjaciół powiadamiają się nawzajem. Grzebią nas. Dzięki Bogu pamiętają rytuał. Wniosek: starość motyla nie musi być ponura. Pod warunkiem że jest się bystrym i zwinnym i potrafi zagnieździć u odpowiednich ludzi. Gdy jeszcze nie jest za późno.
  • Podziel się