Dzięki Akademii Opowieści chcemy ocalić dobro i piękno ukryte w bohaterach codzienności. Tym razem przyglądamy się naszym relacjom z nauczycielami.

AKADEMIA OPOWIEŚCI

Czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także o innych ludziach, którzy byli dla was inspiracją na całe życie.
 
Regulamin akcji jest dostępny TUTAJ. Teksty najlepiej przysyłać za pośrednictwem naszej FORMATKI. Najciekawsze będą publikowane na łamach ogólnopolskiej „Gazety Wyborczej” oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach grupy Wyborcza.pl.

Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.
 
ZWYCIĘZCY DOSTANĄ NAGRODY PIENIĘŻNE:

za pierwsze miejsce w wysokości 5556 zł brutto,
za drugie miejsce – 3333 zł brutto,
za trzecie miejsce – 2000 zł brutto.

Danuta Stępkowska, społeczniczka

Jestem już w wieku „babcinym”, ale wciąż mam wielki szacunek dla nauczycieli. Myślę, że pedagog z powołania to taki, który osiąga nie tylko stawiane przed nim cele, ale również te, które sam sobie wyznacza. A zawsze tu chodzi o umiejętność pomocnego sprzymierzania się dorosłego z dzieckiem w trudnych dla niego szkolnych i życiowych sytuacjach.

Miałam lekcje z Panią Anią i to jej wspomnienie wywołuje zawsze uśmiech na mojej twarzy. Ona jedna zauważyła, że bezwiednie obgryzam paznokcie. Obchodząc klasę, dyskretnie podchodziła do mnie i delikatnie, bez słowa, chwytała moją dłoń. Pewnego razu podarowała mi książkę. Nigdy nie zapomnę emocji, z jakimi wracałam do domu. Prezent od nauczyciela to przecież rzadkie wyróżnienie. W trakcie lektury „Dziewczyny i chłopaka, czyli hecy na 14 fajerek” zupełnie zapomniałam o obgryzaniu moich nieszczęsnych paznokci!

Pani Ania, upewniwszy się, że przeczytałam pierwszą, podsunęła mi następną książkę. Wtedy treść „Małego Księcia” tylko mi się podobała. Dzisiaj powiem, że znalazłam w tej małej książeczce wyjątkowe bogactwo treści. Filozoficzna baśń, zawierająca wiele sentencji na temat miłości i przyjaźni, ukazuje niepowtarzalną dziecięcą wrażliwość, niewinność, czystość uczuć, umiejętność rozumienia rzeczy trudnych, która zanika u dorosłych. Ziarno zostało rzucone i czytanie szybko stało się moją wewnętrzną potrzebą. Pasją, która trwa do dziś. Tak wiele zawdzięczam mojej pani od przyrody...

Daria Danuta Lisiecka, animatorka kultury i poetka

Choć z racji wieku mógłby być moim starszym bratem, ze względu na doświadczenie stał się nauczycielem. Takim niestwarzającym dystansu, empatycznym, oddziałującym przykładem. Znamy się ponad 30 lat, a więc prawie całe moje dorosłe życie. Gdy się poznaliśmy w Myślcu nad Popradem, byłam na początku mojej zawodowej drogi, określałam się dopiero jako animator kultury. Za nim stało już wieloletnie doświadczenie, współtworzone teatry studenckie, kierowanie placówkami kultury, marzenie o nowym teatrze i festiwalu we wsi, do której rzucił go los.

Prowokował i inspirował, cierpliwie czekał na uruchomienie się w nas procesów twórczych. Zabierał na Reminiscencje Teatralne do Krakowa, organizował wyjazdy na festiwale, zapraszał fachowców na nasze zjazdy, pokazywał bogactwo i złożoność świata teatru. Dla mnie ważna jest także etyczna strona zawodu, którą mi pokazał, polegająca na tym, by zawsze być pomocnym, uważnym, słuchającym, inspirującym i dającym się inspirować. Słuchał i wyciągał wnioski, popierał śmiałe pomysły, wierzył we mnie.

Dzięki niemu miałam możliwość, żeby przekonać się, jak się tworzy i utrzymuje przez lata festiwal teatralny w miejscu pozbawionym takich tradycji, żeby sprawdzić, jak przebiega droga od idei do jej realizacji. Adam Radosz, bo o nim mowa, mój przyjaciel i nauczyciel, nadal inspiruje innych, prowadząc działania animacyjne na Śląsku, a ja cieszę się, że od czasu do czasu wpada do mnie do Białej Lokomotywy, którą zna od pierwszego zarysu idei i w której sukces zawsze wierzył.

Andrzej Kilanowski, plastyk i muzyk

Musiało być ich kilkudziesięciu. Przez wszystkie te lata i wszystkie przedmioty. Niektórych pamiętam tylko z nazwiska, imiona gdzieś się zapodziały. W końcu i tak były prawie nieużywane, skoro mówiło się tylko „pani” albo „pan”, a w wersji bardziej poufałej „moja pani od…”. Paradoksalnie tych, którzy byli postrachem, nie pamięta się prawie wcale. Zamieniają się w karykaturę. Postacie fikcyjne. Wyblakłe, kwitowane śmiechem wspomnienie. I może to kolejny dowód na to, że prawdziwe autorytety budowane są nie siłą, ale życzliwością.

Pierwsze wuefy. Piaszczyste boisko przed szkołą. Tydzień w tydzień piłka nożna. Chociaż na początku lat 90. kadra narodowa była w zapaści, lokalna Wda Świecie ma się całkiem dobrze, a jej młodzieżowa szkółka cały czas szuka narybku w pierwszych rocznikach podstawówki. Wszystko to omija mnie jednak szerokim łukiem, bo lekcje wychowania fizycznego są dla mnie przede wszystkim osobistą traumą pod tytułem „najniższy w klasie”.

Na którejś z tych lekcji Pani Jakubowska bierze mnie na bok i mówi, że mam się nie przejmować, bo Maradona też był niski, a nikt nie mógł mu podskoczyć. Robi to na mnie piorunujące wrażenie. Kto wie, może to był ten pierwszy moment szkolnej zażyłości, kiedy stajesz się dla nauczyciela kimś więcej niż tylko elementem wielkiej zgrai? A może po prostu to, co powiedziała, i sposób, w jaki to zrobiła, były dokładnie tym, co powinienem w tamtej chwili usłyszeć? Wuef, szkoła, a może przy okazji życie samo w sobie, stały się dla dziewięciolatka rzeczą o wiele bardziej znośną.

Pani Jakubowska, gdziekolwiek Pani teraz jest, dziękuję!

Dominika Walichniewicz, społeczniczka

Fot. Archiwum prywatne

Uważam, że nauczyciel z powołania to taki, który wymaga nie tylko od innych, ale również od siebie. Dla mnie taką osobą jest Pani Beata Trapnell – moja była wychowawczyni, anglistka z VIII Liceum Ogólnokształcącego.

Pani Beata jest nie tylko wymagającym nauczycielem, który zawsze starał się rzetelnie i z pasją przekazywać wiedzę swoim uczniom, ale także wspaniałym człowiekiem. Dbała o dobry kontakt z nami, zawsze służyła pomocą i wsparciem. Z uśmiechem wspominam, gdy na zakończenie klasy maturalnej każdy z nas dostał upominek, który będzie pamiątką na całe życie. Otrzymaliśmy od naszej wychowawczyni kartkę z życzeniami oraz ceramiczną ozdobę w kształcie ptaka w ulubionym kolorze.

Tego samego dnia powiedziała mi również, abym zawsze dążyła do celu i pamiętała o niej, gdy już osiągnę sukces. Dzisiaj jestem na wymarzonych studiach i mam za sobą pierwszy start w wyborach samorządowych. Wiem, że najważniejsze jest podążanie wyznaczoną przez siebie ścieżką niezależnie od przeciwności, które stawia przed nami życie. Liczy się, aby mieć wokół siebie ludzi, którzy okazują wsparcie w dążeniu do celu.

Paweł Bohuszewicz, wykładowca akademicki

Języka polskiego w połczyńskim Liceum im. Stanisława Staszica uczył mnie mój Tata, Janusz Bohuszewicz. Nie potrafię przypomnieć sobie żadnych anegdot z tym związanych - poza jedną, przypomnianą mi zresztą po latach przez mojego przyjaciela. Oto któregoś razu Tata wchodzi do klasy, siada za biurkiem, podpiera głowę i myśli. Rozgadane uczniowskie towarzystwo milknie samo z siebie, gdy wstaje, podchodzi do tablicy i zapisuje na niej dwa nazwiska. „Tego - mówi, pisząc »Nietzsche« - czytają i rozumieją masy; tego, powiada, pisząc »Wittgenstein«, czyta może i wielu, ale rozumie kilka osób na ziemi”.

Można by tę scenkę potraktować jako alegorię, a przynajmniej punkt wyjścia do opisu tego, jakim był polonistą oraz jak był odbierany przez uczniów. Nie podnosił głosu, bardzo rzadko robił kartkówki, mało pytał - sam w swojej młodości nie cierpiał szkoły, więc za każdym razem, gdy musiał zadziałać „szkolnie”, czuł się chyba upokorzony tym faktem - a mimo to na jego lekcjach panowała cisza i skupienie, wywołane poczuciem, że właśnie uczestniczymy w czymś istotnym.

Z dzisiejszego punktu widzenia może nawet nie był dobrym nauczycielem, bo zamiast „nowoczesnych” stosował „najstarsze” metody nauczania: stawał przed nami i mówił. Niekoniecznie o tym, co program kazał mu tego dnia powiedzieć, ale to właśnie dzięki tym permanentnym skokom w bok oficjalnych programów nauczania mogliśmy po raz pierwszy usłyszeć właśnie o Nietzschem i Wittgensteinie, o Becketcie, Ionesco, Kafce, Dostojewskim, Cortazarze, Świetlickim, historii kina, teatru... Później te dyskusje przenosiły się do naszego domu, gdzie dołączała do nas Mama (też polonistka) i kłóciliśmy się o polski romantyzm, którego szczerze wtedy nie znosiłem, preferując dekadentyzm Byrona, Lautreamonta i Baudelaire’a.

Ale wbrew temu, co o sobie później myślał Tata, prowokował również do nas zajęcia głosu. Często, owszem, narzucał swoje zdanie. Nie robił tego jednak nigdy jako belfer, ale w trybie, że tak powiem, egzystencjalnym - zdanie, do którego próbował nas przekonywać, było czymś przeżytym, uwewnętrznionym i dlatego nie potrafił się względem niego zdystansować, nam z kolei pokazując, że myślenie to poważna sprawa.

Lekcje polskiego z Januszem Bohuszewiczem nie były zwykłym przedmiotem, bo też i literatura nie była w ich trakcie jak przedmiot traktowana. Był pierwszym, który mi pokazał, że nie jest ona martwym zbiorem słów, „środków poetyckich” i innych technik, ale sztuką doświadczania świata i sztuką opowiadania o tym doświadczeniu. Sztukę opowiadania o tych opowieściach uprawiam dziś ja sam...

Komentarze