Praca, którą wykonywała, była sprawą życia i śmierci. Chłopi z okolicznych wsi przyjeżdżali po nią bryczkami, furmankami, wozami drabiniastymi, czymkolwiek się dało.

Pamięć o naszych przodkach szczególnie mocno powraca przy okazji różnego rodzaju rocznic, zarówno rodzinnych, jak i państwowych. Wspominamy ich na co dzień, często nieświadomie, nadal nam towarzyszą, są ciągle obecni w naszym życiu. Z okazji stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości chciałabym w tym szkicu przypomnieć postać mojej babci Florentyny Walencik (1895-1974), położnej z Kazimierza Dolnego nad Wisłą.

***

Babcia Flora urodziła się w Kielcach. Ojciec Jan Niedbalski wraz z żoną Marianną prowadzili skromne życie, wychowując pięcioro dzieci (cztery córki i syna). Przed młodą Florą uczącą się w szkole kroju i szycia coraz wyraźniej zaczęły zarysowywać się perspektywy zostania krawcową. Latem 1914 r. rozpoczęła się Wielka Wojna, dzięki której Polska odzyskała niepodległość. Ukochany brat babci Jan, z którego fotografią umieszczoną w medalionie nie rozstała się do końca życia, brał w niej udział jako legionista.

Odbudowa państwa wymagała codziennej walki na wielu frontach. Na jeden z nich wkroczyła młoda Florentyna. Została położną. Po dwóch latach nauki w Warszawskiej Miejskiej Szkole Położnych zdała egzamin końcowy na ocenę bardzo dobrą z odznaczeniem. Świadectwo o numerze 1547 otrzymała 1 października 1920 r. Placówka funkcjonująca przy szpitalu położniczym na ul. Karowej 2 była w czasach II Rzeczypospolitej jedną z pięciu szkół położnych w Polsce. Pozostałe znajdowały się w Krakowie, Wilnie, Lwowie i Poznaniu.

***

W 1921 r. babcia przyjechała do Puław, aby rozpocząć praktykę. Po przedstawieniu się lekarzowi powiatowemu i potwierdzeniu stosownych uprawnień została skierowana do Janowca. Po miesiącu przeniosła się jednak na drugi brzeg Wisły do Kazimierza. W tym słynnym miasteczku poznała przyszłego męża, wdowca Ludwika Walencika z trzyletnim synem. Po ślubie w Kielcach, rodzinnym mieście panny młodej, para wróciła do Kazimierza i zamieszkała w domu Walencików przy ul. Lubelskiej 19. Adres ten stał się wkrótce znany w całej okolicy. Nad gankiem zawisła stosowna drewniana tabliczka z napisem: „Akuszerka”, która zachowała się do dnia dzisiejszego w rodzinnych zbiorach, również na zdjęciach z tamtych lat. Kolejne tabliczki wykonał już jedyny syn Flory Antoni, utalentowany kreślarz i rzeźbiarz amator.

Praca, którą wykonywała babcia Flora, była sprawą życia i śmierci. Wymagała od niej dużej samodzielności i niezależności w podejmowaniu szybkich i skutecznych decyzji. Zamożniejsi kazimierzacy i chłopi z okolicznych wsi przyjeżdżali po położną bryczkami, furmankami, wozami drabiniastymi, czymkolwiek się dało. Częściej jednak trzeba było się śpieszyć na własnych nogach. Niemal codziennie odbierała porody, nierzadko dwa lub trzy, oraz udzielała pomocy ciężarnym kobietom. Musiała być w ciągłej gotowości za dnia i w nocy. W sytuacjach ciężkich i skomplikowanych porodów mogła liczyć na pomoc kazimierskich doktorów: Tadeusza Tyszkiewicza (przed wojną), Kazimierza Wajdy (podczas okupacji niemieckiej) i Stanisława Leszczyńskiego (po wojnie), jeśli tylko byli w stanie dotrzeć w porę.

***

W miarę możliwości Florentyna starała się również uświadamiać i edukować młode oraz doświadczone matki w zakresie pielęgnacji i opieki nad noworodkiem oraz odpowiedniego karmienia. Było to szczególnie ważne ze względu na powszechną wszawicę i gruźlicę oraz wiarę w liczne zabobony i gusła (np. ciemieniucha, kołtun), do czego przyczyniał się brak higieny na wsi i w miasteczku. Śmiertelność niemowląt była wtedy bardzo duża.

Florentyna prawdziwą walkę musiała też stoczyć z „babkami”. Były to najczęściej doświadczone życiowo, ze względu na liczbę przebytych ciąż, nieprofesjonalne akuszerki. Biedna i niewykształcona część społeczeństwa ufała rzekomej wiedzy tych kobiet, co często prowadziło do nieodwracalnych uszkodzeń, zakażeń oraz śmierci. Mimo tych trudności, które wtedy były oczywiste i dziś jedynie mogą wydawać się czymś niepojętym, babcia Flora przyjmowała kolejne setki porodów, równocześnie stale poszerzając swoją wiedzę i umiejętności na podstawie dostępnych czasopism fachowych („Przegląd Akuszeryjny”, „Położna”).

Pacjentkami babci były również Żydówki (w 1939 r. w Kazimierzu mieszkało ok. 2,5 tys. Żydów). Swoim wnukom opowiadała o przysłowiowej zaradności przyszłych ojców i dziadków wyznania mojżeszowego, którzy gdy tylko dowiedzieli się o planowanym przyjściu potomka na świat, udawali się wpierw do babci, aby „zaklepać” sobie jej niezbędne usługi, uiszczając w miarę swoich możliwości zadatek. Zapamiętane przeze mnie słowa, których używała babcia, takie jak „miszygenowaty”, były zapewne pozostałością po życiu w sąsiedztwie tak licznej społeczności żydowskiej. Na swoje wnuki wołała również: „Hana, Goga, Jana”, co miało oznaczać: Hania, Gosia, Jasio.

***

Po przejściu frontu w lipcu 1944 r. i przymusowym opuszczeniu zagrożonego bombardowaniami Kazimierza Florentyna straciła całe wyposażenie, jakie zdążyła zgromadzić przez ponad 20 lat praktyki położniczej, nie miała wtedy ani jednej strzykawki, ani nawet fartucha. Dodatkowo podczas okupacji nastąpił zrozumiały w tych warunkach rozkwit działalności „babek”, który trwał jeszcze do połowy lat 50.

Od 1950 r. w całej Polsce zaczęły powstawać izby porodowe, również w Kazimierzu. Jej organizacją wraz z babcią zajął się wspomniany już doktor Leszczyński. Mieściła się w ośrodku zdrowia przy ul. Lubelskiej, blisko naszego domu. Sama izba zajmowała piętro dwukondygnacyjnego, podpiwniczonego domu. Tam właśnie urodził się mój młodszy brat Jasio, tam jako dziecko odwiedzałam babcię, przestraszona jękami i krzykami rodzących kobiet, ale jednocześnie zafascynowana białymi pomieszczeniami i rzędami błyszczących metalowych łóżeczek. Powojenny wyż demograficzny, rosnąca liczba porodów i brak miejsc w izbie powodował, iż część z nich tak jak dawniej odbywała się w domu przy Lubelskiej 19.

Poza pracą ściśle związaną z położnictwem babcia prowadziła ciągłą walkę z brudem i brakiem higieny za pomocą cyklicznych pokazów prawidłowych zachowań i wykładów nazywanych „Szkołą matek”.

Do dziś pamiętam gęsty grzebień, którym codziennie po dyżurze czesała swoje długie sięgające pasa włosy upięte w kok. Służyło to przede wszystkim uniknięciu przeniesienia wszy z pracy do domu. Skutkiem ubocznym stresu związanego z pracą położnej w przypadku babci było zapewne palenie. Będąc już na łożu śmierci, zażyczyła sobie ostatniego papierosa.

***

Nieraz zastanawiałam się, ile porodów mogła przyjąć. W „Położnej” z sierpnia 1952 r. w dziale prezentującym sylwetki położnych znalazło się zdjęcie babci wraz z krótką informacją o prowadzonej przez nią izbie. Obok przedstawiono inne koleżanki po fachu. Te położne z 40-letnim stażem odebrały po 4360 i 5960 dzieci. Myślę, że w przypadku babci Flory pracującej jeszcze do początku lat 60. było podobnie.

Moja babcia Florentyna Walencik była jedną z tysięcy położnych, które włączyły się w odbudowę Polski po odzyskaniu niepodległości, odbudowę zwłaszcza zasobu ludzkiego tak bardzo zniszczonego przez obie wojny światowe. Wykształcone, wyzwolone, samodzielne i pracowite kobiety, walcząc z brudem, brakiem higieny, szkodliwymi nawykami żywieniowymi, starały się, jak mogły, ograniczać śmiertelność niemowląt. Niosły ulgę i pocieszenie matkom i miały ten szczególny przywilej uczestniczenia w przyjściu na świat nowego człowieka. Jej życiorys jest bardzo niepełny, ale w tym krótkim wspomnieniu chciałam również przypomnieć o roli, jaką odegrały zwyczajne położne. Florentyna Walencik była jedną z tysięcy położnych, ale dla mnie tą jedyną, tą, która mnie przyjęła i pierwsza widziała na tym świecie. Dziś oprócz wspomnień, zdjęć i kilku dokumentów zostały mi po niej również koralowe kolczyki. Wpatrzona od dzieciństwa w babcię sama zostałam pielęgniarką. Pierwszy czepek, jaki miałam na głowie, należał do niej. Był to czepek z czerwonym paskiem – oznaka położnej.

Rozstrzygnęliśmy konkurs "Akademia Opowieści"

30 września napłynęły do nas ostatnie teksty wspomnień nadesłanych na konkurs czytelników „Nieznani bohaterowie naszej niepodległości”. Przysłaliście pół tysiąca tekstów, spośród których opublikowaliśmy dotychczas kilkadziesiąt – w tygodniku „Ale Historia” oraz na stronie internetowej akcji.

Zwycięzcom przyznane zostaną nagrody pieniężne: 1. miejsce – 5556 zł brutto, 2. miejsce – 3333 zł, 3. miejsce – 2000 zł brutto.

Komentarze
Piękne, wzruszające i mocne. Girl power! Dziękuję :-)
już oceniałe(a)ś
5
0