Gdy pewnej majowej nocy umierała w szpitalu na Arkońskiej, była sama. Może czuła żal po niespełnionym życiu, a może ulgę, że jej cierpienia się kończą. A może jedynie drobne rozczarowanie, że nie spotka już bliskich, których widziała jeszcze wieczorem i którzy obiecali odwiedzić ją z rana ponownie. Nawet to się nie udało.

Pogrążona w smutku rodzina żegnała ją w blasku słońca oświetlającego Cmentarz Centralny w Szczecinie. Tu śmierć, a tam życie, szepnęła jedna z kobiet, wskazując wśród szpaleru żałobników ciężarną.

Dla młodych była stara i łatwiej było im się pogodzić ze stratą. Ci dojrzali mieli mieszane uczucia. Przecież 64 lata to wciąż tak niewiele. A może dobrze, że odeszła, męczyła się od lat, mawiali inni. To i tak sporo, ktoś zauważył. Spośród rodzeństwa tylko ona przeżyła.

* * *

W sylwestra 1930 roku Wacław i Józefa Woronieccy mogli być pełni obaw po przyjściu na świat kolejnego dziecka. Kilkoro już pochowali. Dlaczego Zosieńka miałaby przeżyć? Ale przeżyła. Po niej Woronieccy cieszyli się jeszcze z narodzin potomstwa.

Niestety, z ośmiorga dzieci jedynie ona osiągnęła dojrzałość. Niewiele szczegółów zachowało się z okresu jej dorastania w Mołodecznie. Dzieciństwo było szczęśliwe. Dom dość zasobny. Ojciec kolejarz, matka mogła zająć się domem. Zosia po latach wspominała kąpiele w ciepłej rzeczce i tłuste słodkie lody, przepyszne, jakich nigdzie indziej już nie kosztowała. Marzyła o medycynie. Fantazjowała, jak jako młoda lekarka, w białym fartuchu, przechadza się po szpitalnych korytarzach, zagląda do sal, pyta chorych o zdrowie. Uwielbia kino, szczególnie melodramaty. Jak ja chciałabym być tak nieszczęśliwa, wzdycha głupiutka po seansie.

Opatrzność ją wysłucha, los doświadczy. Wtedy jeszcze tego nie wie, nie wyobraża sobie, iż świat, który znała, skończy się jak dopiero co oglądany film.

Początek wojny przyjęła z dziecięcym zainteresowaniem. Śmierci nie widziała. Po prostu wkroczyli niemieccy żołnierze. Armia nie była jeszcze zdemoralizowana. Wojsko zwycięskie i wykarmione. Część dzieci wzięto do pomocy w kuchni. Po latach Zosia wspominała, że takiego budyniu jak wówczas, to więcej nie jadła. W Wehrmachcie przygotowywano deser na skondensowanym mleku z puszek, gęstym, że można je było krajać. Potem przyszli Sowieci. Zaczęła się nauka języka rosyjskiego w szkole. Wydawało się, że poza kilkoma zmianami będzie jak dawniej. Dziecięcej wyobraźni, a pewnie i dorosłych, nie dane było przedstawić sobie, co nadejdzie.

* * *

Wkrótce Ruskie, jak wspominała, przyszli po nich. Zosia nawet przed śmiercią nie chciała opowiadać o tym czasie. Wspomniała niewiele. Pytana o szczegóły, płakała, nic nie mówiąc. Jedyne, co zdradziła, to że ojca oddzielono od niej i matki, i słuch o nim na 10 lat zaginął. Tymczasem ona z matką zostały wywiezione na południe Dalekiego Wschodu. Pamiętała pustynię Kara-kum, gorący piasek, na którym ścinały się jajka i… tyle. Więcej nie chciała nic powiedzieć o kilkuletniej tułaczce. Podpytywana, ponownie płakała i milkła. Już tak do końca.

Prawdopodobnie nikt niczego więcej się nie dowiedział. Tuż po wojnie, ponownie w Mołodecznie, Józefa z wciąż nieletnią córką stanęła przed wyborem: przyjąć obywatelstwo radzieckie albo wyjechać. Część krewnych z Mołodeczna i Grodna nie chciała rozstać się ze swoimi domami i została. Józefa z Zosią wyjechały. Polacy jechali na tak zwane Ziemie Odzyskane. Tak znalazły się w Szczecinie, a właściwie wówczas w podszczecińskim Skolwinie, gdzie można było przejąć po Niemcach gospodarkę i mieć coś swojego. Marzenia Zosi o edukacji prysły. Józefa nie była w stanie sama utrzymać domu, potrzeba było męskiego wsparcia i niebawem postanowiła szesnastoletnią córkę wydać za mąż. Kawaler wydawał się obiecujący, pięć lat starszy od Zosi, bohater 1 Armii WP, wielokrotnie odznaczony zdobywca Berlina. Z dobrej kresowej rodziny spod Lwowa. Jego dziadek ze strony matki posiadał podobno nawet spory majątek na Podolu. Gen. Boruta-Spiechowicz, który krótko po wojnie mieszkał na Skolwinie, mówił o dziadku Lewickim do miejscowych, że to największy tutaj szlachcic. Tymczasem poznany kawaler nie bardzo podobał się Zosi. Jakiś taki chudy był ów były czołgista Adolf Świerczewski. Gdzie mu tam do postawnych oficerów rosyjskich. No i nie miał gwiazdek na pagonach, a to w oczach młodej dziewczyny dyskwalifikowało choćby najbardziej przystojnych mężczyzn. Poza tym nie myślała o zamążpójściu. Tańczyć i bawić się, to tak, ale nie wychodzić za mąż.

Pokorna Zosia rozumiała jednak sytuację i kochała matkę, więc się zgodziła. Adek w końcu nie był taki zły. Wesoły, ładnie śpiewał, no i dobrze tańczył. Z pewnością chciała inaczej, ale dalsze jej życie toczyło się już przy mężu na gospodarce.

* * *

Po trzech latach przyszedł na świat Heniuś, a rok później Irenka. Pracy i obowiązków było coraz więcej. Zaś zdolny i ambitny Adolf postanowił się uczyć. Do matury brakowało mu jednej klasy. Po roku z powodzeniem zdał wszystkie egzaminy i dostał się na Wydział Elektryczny Politechniki Szczecińskiej. Przekonywał, że jak zdobędzie wykształcenie, to wszystkim będzie lepiej. Zosia uległa. Nauki przybywało. Przenieśli się do śródmieścia Szczecina. Pracowała tylko Zosia, żeby mąż mógł się uczyć. Może dzieciom kiedyś pomoże? – pocieszała się. Zajęli siedemdziesięciometrowe mieszkanie przy ul. Bohaterów Getta Warszawskiego. Irenka miała 2 latka. Adek uczył się i pił. Pił z przyjaciółmi ze studiów. Z Kaziem „Garbuskiem”, bo i miał garba, i z Benkiem – mężem kuzynki.

Najczęściej pili wino własnej roboty. Zosia pracowała, zajmowała się domem i dziećmi. Zapomniała o własnych ambicjach. Kiedy to było? Pracowała w MHD na Wojska Polskiego. Zachowała się fotografia, jak stoi za straganem na chodniku przed sklepem. Uśmiechnięta sprzedaje owoce. Młoda, piękna, ale już lekko otyła. Po dzieciach zaczęła przybierać. Pomagała w tym sobie, podjadając bez kontroli. Tak dla poprawy nastroju. Żeby zagłuszyć wszystko, co w niej krzyczy. W 1956 roku Zosia urodziła Robercika, a jej małżonek podjął pracę w hucie na Stołczynie, potem w Elektromontażu. Żyła nadzieją poprawy. Mąż zaczął zarabiać, ale pieniądze wydawał na zabawę przy alkoholu w towarzystwie innych kobiet. Żeby było na życie, Zosia w dniach wypłaty męża zacznie jeździć z małą Irenką pod Elektromontaż, aby odebrać męża jeszcze z pieniędzmi.

Czas mijał. Dzieci chodziły do szkoły. Adek podjął pracę w Stoczni Szczecińskiej im. Adolfa Warskiego. Trochę później opatentuje z kilkoma innymi osobami wynalazek, dzięki któremu elektryka zostanie ukryta w kadłubach. Statki z jego nowatorskim rozwiązaniem będą przez wiele lat pływać po całym świecie. Wbrew nadziejom Zosi zdolności męża nie przydadzą się w domu. Poproszony o pomoc Irence w matematyce, wyzwie ją od durnych. Dziecko zawsze już będzie trząść się w sytuacjach, gdy nie będzie sobie z czymś radzić. Bliscy wspominali, że ich mama całkiem się im poświęciła. Po kryjomu ocierała łzy, braki kompensując jedzeniem. A to bliny z maczanką, a to pielmieni. Największą radością jest rzadki w domu spokój i wyjścia na poranne seanse do pobliskiego kina Kosmos, gdy wolne i dzieci w szkole.

***

Po latach pracy na powietrzu w wilgotnym Szczecinie Zosia nabawi się zapalenia stawów i astmy. Przy wzrastającej nadwadze szybko będą dochodzić kolejne choroby. Tuż po pięćdziesiątce zacznie się z trudem poruszać, w końcu zostanie w łóżku. Tam będzie jeść, załatwiać potrzeby, myć się z trudem. Czasem sobie przypomni dobry moment w swoim życiu. Nie miała jeszcze 40 lat. Mąż w końcu ją zostawił. Mogła jeszcze się podobać. Biegła do kina, chyba na „Przeminęło z wiatrem”. Zobaczyć, jaka ona piękna i jaki on przystojny. Napatrzeć się na miłość. Później przyjdą dzieci. Zdąży wrócić. Nakarmi je.

Sama zje po wszystkich. Jutro znowu prawdziwym życiem nasyci się w kinie.

Szczecin, 16.09.2018 r.

Akademia Opowieści. Nieznani bohaterowie naszej niepodległości

Akademia Opowieści
Akademia Opowieści 

Historia Polski to nie tylko dzieje wielkich bitew i przelanej krwi. To również codzienny wysiłek zwykłych ludzi. Mieli marzenia i energię, dzięki której zmieniali świat. Pod okupacją, zaborami, w czasach komunizmu, dzisiaj – zawsze byli wolni.

Każdy w polskiej rodzinie, wsi, miasteczku i mieście ma takiego bohatera: babcię, dziadka, nauczyciela, przyszywanego wujka, sąsiada.

Jednych znaliśmy osobiście, innych – ze słyszenia. Opowiada się o nich anegdoty, wspomina ich z podziwem i sympatią.

Byli prawnikami, konstruktorami, nauczycielami, bywało też, że nie mieli żadnego zawodu.

Uczyli, leczyli, tworzyli, wychowywali dzieci, budowali, projektowali. Dzięki nim mamy szkoły, biblioteki na wsi, związki zawodowe, gazety, wiersze, fabryki.

Dawali innym ludziom przykład wolności, odwagi, pracowitości.

Bez nieznanych bohaterów – kobiet i mężczyzn – nie byłoby niepodległej Polski. Dzięki nim przetrwaliśmy.

O napisanie o tych ludziach poprosiliśmy Was w ramach kolejnej odsłony akcji „Akademia Opowieści’. Dostaliśmy ponad 600 tekstów. Trzy najlepsze zostaną opublikowane 5 listopada w „Ale Historia”. Wybrane można przeczytać na wyborcza.pl/akademiaopowiesci

Komentarze
Wybudowanie tępego bloku przed kinem Kosmos to zbrodnia na tkance miasta. Trzeba było to sprzedać komuś kto miał pomysł i zakontraktować reazlizację pod warunkiem surowych kar. Teraz mamy w tym pięknym miejscu przed kinem banalny komercyjny biurowiec a mogłoby być jednym z najbardziej w przyszłości atrakcyjnych miejsc dla mieszkańców. Teraz słaby finansowo inwestor nie ma kasy i pomysłu jak ten odgrodzony od miasta, odcięty obiekt zagospodarować... płakać się chce.
już oceniałe(a)ś
4
0
Spokojna opowiesc o czyimś życiu i traumach tamtych lat. Mnie najbardziej uderzyło "nic nie mowila tylko plakala". ..
Wem dlaczego. Mogę tylko płakać z tymi, ktore to przezyly,
a jeszcze żyją. .
już oceniałe(a)ś
1
0