Gdy Religa zaproponował mu przejście do tworzonego szpitala w Zabrzu, prof. Romuald Cichoń trochę się bał, że jako 27-latek będzie zamiatał korytarze. Niedługo potem był najmłodszym lekarzem w Europie, który samodzielnie przeszczepił pacjentowi serce.

Kolejna odsłona Akademii Opowieści. O co chodzi w naszym konkursie?

Zapoznaj się z REGULAMINEM konkursu

Weź udział w konkursie, przyślij opowieść, WYGRAJ NAGRODY pieniężne! [FORMULARZ]

– To jest cudowna chwila dla kardiochirurga, gdy po 40 minutach wszywania i uruchamiania krwiobiegu w pustej wcześniej klatce piersiowej zaczyna bić nowe serce – mówi prof. Cichoń.

Zbigniew Religa przekonał się do niego, bo władał kilkoma językami. Młodych od razu pchał na zagraniczne staże, żeby – tak jak on – podpatrzyli, co się dzieje w kardiochirurgii na świecie. Cichoń mówi po niemiecku (bo na Śląsku, z którego pochodzi, to norma), rosyjsku (od podstawówki się uczył), angielsku (najnowsze podręczniki do kardiochirurgii nie miały polskich tłumaczeń), francusku (do liceum zapisał się za późno i były już tylko miejsca w klasie z francuskim), hiszpańsku, włosku, no i czesku (tak jakoś wyszło).

– Chyba zrobiło to na Relidze wrażenie – wspomina.

Na Cichoniu wrażenie zrobiły plany docenta Religi, że w nowym ośrodku w Zabrzu będą przeszczepy, sztuczne serca i metody rodem z amerykańskim sal operacyjnych. – Pomyślałem, że jeżeli chociaż połowa z tego, co opowiada, jest prawdą, to muszę tam pracować – wspomina.

Bał się tylko trochę, że on, 27-latek z niewielkim doświadczeniem, będzie zamiatał korytarze, zanim go dopuszczą do zabiegów. Kilka miesięcy później przeprowadził operację zastawki mitralnej, a w wieku 29 lat jako najmłodszy lekarz w Europie samodzielnie dokonał udanego przeszczepu serca.

Podpadnięty

Romuald Cichoń chciał pracować, jak ojciec, w firmie spedycyjnej. Imponowały mu zagraniczne podróże. Ojciec stracił jednak pracę, gdy esbecy wypatrzyli go na pielgrzymce do Piekar Śląskich. Szantażowali, by zapisał się do partii. Odmówił i stracił robotę.

Romuald był w trzeciej klasie liceum, gdy postanowił, że będzie zdawał na medycynę (mama była po stomatologii). Kombinował, że komunistyczne służby też potrzebują lekarzy, więc może dadzą mu spokój. – Kiedy powiedziałem o swoich planach nauczycielce biologii, kazała mi się wynosić. Krzyczała, że teraz to już za późno, bo rok na naukę do medycyny to za mało – opowiada.

Do egzaminów wstępnych przygotował się sam. Na Wydział Lekarski Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach dostał się za pierwszym razem. Wybrał kardiochirurgię, bo – jak mówi – nie lubi długo czekać na efekty swojej pracy.

Ale po studiach pracował w poradni antyalkoholowej w Zabrzu, gdzie wszywał alkoholikom esperal. Tylko tam dostał etat, bo podpadł służbom za działalność w NZS i uczestnictwo w strajku studenckim w 1981 roku.

Nieoficjalnie robił staż w Klinice Chirurgii Ogólnej i Naczyń Śląskiej Akademii Medycznej w Zabrzu, później przeniósł się do kliniki w Bytomiu. – Dużo się tam nauczyłem z chirurgii ogólnej, ale w kwestii kardiochirurgii te oddziały dopiero raczkowały – wspomina.

Dlatego ucieszył się, kiedy zadzwonił do niego Andrzej Bochenek (wtedy zastępca Religi, teraz szef kardiochirurgii na Śląskim Uniwersytecie Medycznym), żeby przyszedł porozmawiać z docentem Religą, bo otwierają w Zabrzu klinikę kardiochirurgii.

Po krótkiej rozmowie Religa szybko zagonił go do pracy. Trzeba było gruz wynosić, ściany malować, by klinika mogła w ogóle powstać. Wszyscy lekarze i pielęgniarki w tym pomagali.

Lekcja pokory

– Relidze było wszystko jedno, czy operacja jest o drugiej w nocy, czy po południu. On praktycznie mieszkał w szpitalu, przez co cierpiało nasze życie rodzinne – opowiada prof. Cichoń. Gdy po kilku miesiącach od otwarcia kliniki rozpoczęli przygotowania do pierwszego w Polsce przeszczepu serca, w domach nie bywali prawie w ogóle. – Przez całe wakacje poszedłem do swojego mieszkania może trzy razy, żeby zabrać świeże koszule – wspomina. – Ale nie żałuję ani jednej chwili.

Asystował przy tych pierwszych przeszczepach. – Na sali mieliśmy podręcznik, do którego zaglądaliśmy, gdy była taka potrzeba. Bo przecież nikt z nas nigdy nie był przy takiej operacji, prof. Religa też nie – wspomina.

Po raz pierwszy przeszczepiają serce 5 listopada 1985 roku. Pacjent umiera dwa miesiące później z powodu sepsy. Oni operują kolejnych.

– Ten zawód szybko uczy pokory. Ścigamy się z czasem, naturą i Panem Bogiem, ale nie zawsze ten wyścig wygrywamy.

Do historii przeszło zdjęcie z 1987 roku wykonane przez Jima Stanfielda dla „National Geographic", za które otrzymał nagrodę World Press Photo. Pacjent leży na stole operacyjnym, obok niego siedzi Religa, a w rogu sali śpi Cichoń.

ZOBACZ ZDJĘCIE JAMESA STANSFIELDA

Dziennikarze zawsze go o to zdjęcie pytają, a jemu trochę z tym spaniem w kącie niezręcznie. – Przeprowadzaliśmy wtedy dwa przeszczepy jednocześnie, byliśmy na nogach 48 godzin. To jak miał człowiek wyglądać?

Samolotem po serce

Między sobą mówili o Relidze „tatusiek” albo „stary", bo jak to ojciec; czasem pił, czasem krzyczał, ale ciągnął ich do przodu. – Był lekarzem bez zazdrości zawodowej. Chciał, żebyśmy potrafili jeszcze więcej niż on. Pozwalał młodym, takim jak ja, operować, kiedy w innych placówkach było normą, że asystent co najwyżej obserwuje pracę profesora. On stał z boku, interweniując tylko wtedy, gdy coś szło nie tak – opowiada prof. Cichoń.

Wiedział, że wszystko jest w porządku, gdy Religa wykrzykiwał do niego „ty skurwysynu!", gorzej, gdy przez zęby cedził „doktorze Cichoń". Zwalniał swoich pracowników regularnie. Cichonia też zwolnił. Nie raz. By za 10 minut zatrudnić z powrotem. – Był wizjonerem, a my mieliśmy jego pomysły realizować. Nieważne jak, byle skutecznie.

Największe problemy mieli z transportem organów do tych pierwszych przeszczepów. Jak skończyły im się kartki na benzynę, to ukradli kanister albo dolali do baku rozpuszczalnika do farb.

Raz Religa wysłał Cichonia po serce do Szczecina. – Nie da rady, przecież to 12 godzin jazdy i do tego w zimie. Dawca się wychłodzi i stanie mu serce – próbuje przekonywać młody chirurg.

– To wymyśl coś – odpowiada zniecierpliwiony Religa.

Cichoń dzień wcześniej widział w wiadomościach, jak na poligonie w Drawsku helikopter podnosił czołg, więc mówi, może i karetkę by podniósł.

– Świetnie, może być helikopter. Załatw go – kwituje Religa.

Po latach prof. Cichoń wspomina: – Nie wiedziałem nawet, od czego zacząć. Najbliższa jednostka lotnicza była w Bytomiu, to zadzwoniłem tam, ale odesłali mnie do Poznania. Kilka razy zostałem przekierowany, aż w końcu połączyli mnie z podpułkownikiem Mirosławem Czechowskim.

– Helikopter, który pan widział w telewizji, nie jest polski – zauważa Czechowski.

– Ale jak to – próbuje spierać się Cichoń – widziałem na nim czerwono-białą szachownicę.

– Nie jest polski.

Cichoń już chce się rozłączyć, gdy Czechowski zamiast helikoptera proponuje samolot transportowy. Lecą godzinę później z Pyrzowic.

Wojskowi do tej pory są zaangażowani w transport narządów. Jeszcze w latach 80. Cichoń zapytał pilotów, dlaczego im pomagają. Odpowiedzieli: – Wolimy lecieć po serce niż do Bułgarii po dwa kilo pomidorów, bo żona jakiegoś towarzysza ma taki kaprys.

Portret profesora

W czasie pierwszego zagranicznego stażu w szpitalu w New Jersey pojechał na zjazd kardiochirurgów w Chicago. Wykład prezydencki miał dr John Kirklin, wielki autorytet w środowisku. Profesor Cichoń do teraz ma podręcznik z jego autografem z tamtego spotkania. Przemówienie zaczął: „Drodzy Państwo. Skończyła się era pionierska w kardiochirurgii. Teraz nadchodzi era statystyki".

– Poczułem się oszukany. Byłem młody, chciałem zmieniać świat, a tu mi nagle ktoś mówi, że już nie ma co zmieniać. Na szczęście ten jeden raz Kirklin się mylił. Dzięki rozwojowi technologii jesteśmy teraz w zupełnie innym miejscu, bo przeprowadzane przez nas zabiegi są coraz mniej inwazyjne, a tym samym zdecydowanie bezpieczniejsze dla pacjentów. To tym ważniejsze, że często w parze z chorobami serca idą inne schorzenia, np. płuc – zaznacza profesor.

Z New Jersey przeniósł się do Kliniki Transplantacji Uniwersytetu Cambridge, później na trzy lata poleciał jeszcze raz do Stanów. – Kiedy wróciłem do Zabrza, trochę się nudziłem. Miałem nowe umiejętności, chciałem je wykorzystać, a tam były dwie sale operacyjne i 10 chirurgów.

Przeniósł się więc do kliniki w Halle w Niemczech, a po kilku latach zaczął pracę w Dreźnie, gdzie do teraz jest ordynatorem.

W 2001 roku odwiedził go prof. Krzysztof Wronecki. Powiedział: – Planujemy otworzyć we Wrocławiu szpital kardiochirurgiczny. Nie chciałbyś nim pokierować?.

Centrum Zdrowia Serca „Medinet", pierwszy w Polsce prywatny szpital kardiochirurgiczny, otwarto w 2002 roku przy ul. Kamieńskiego, tuż obok Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego. Wstęgę razem z prof. Cichoniem przecinał zaproszony na uroczystość prof. Religa. Jego portret namalowany na tę okazję do teraz wisi w gabinecie.

Tylko nie przeszczep

– Marzyłem o tym, żeby prowadzić szpital kardiochirurgiczny i móc zrobić wszystko po swojemu, ale z drugiej strony trochę się bałem, czy to w ogóle ma szansę się udać – wspomina prof. Cichoń. – Mieliśmy przed sobą trzy największe wyzwania: osiągniecie stabilizacji fachowej, ekonomicznej i politycznej. I ku mojemu zaskoczeniu najszybciej, bo już po 9 miesiącach, osiągnęliśmy pełną zdolność operacyjną. A przecież przekonanie kardiochirurgów, często z drugiego końca kraju, by zdecydowali się u nas pracować, nie było prostą sprawą, bo przecież nikt nie wiedział, czy nam się uda. Po 18 miesiącach zaczęliśmy wychodzić z długów i osiągnęliśmy stabilizację finansową. I to też nie byłoby możliwe, gdybym po drodze nie spotkał fantastycznych ludzi, którzy mi zaufali. Dostawcy sprzętu zgodzili się, że zaczniemy go spłacać dopiero za pół roku, dzięki czemu uniknęliśmy pożyczek z banku.

Najtrudniejsze okazało się osiągnięcie równowagi politycznej. – Zdobycie akceptacji ze strony pacjentów, innych szpitali i władz zajęło nam trzy lata. Bo wcześniej prywatny to był co najwyżej gabinet stomatologiczny albo ginekologiczny, a tu szpital, i do tego chcą w nim leczyć serca – zauważa.

Medinet od początku miał umowę z NFZ (wcześniej kasą chorych), dzięki czemu pacjenci są leczeni nieodpłatnie. W szpitalu przeprowadzane są wszystkie operacje kardiochirurgiczne oprócz przeszczepów. Bali się trochę, że tego już ludzie nie zaakceptują i zacznie się gadanie, że nie wiadomo, skąd te narządy u prywaciarzy. – Teraz nie ma już nawet potrzeby, żebyśmy przeprowadzali przeszczepy serca, ponieważ jest wystarczająca liczba ośrodków w Polsce, które się tym zajmują. A każdy zabieg wymaga rutyny, o którą trudno, gdy robi się go raz w roku – tłumaczy prof. Cichoń.

Jego zespół przez kilka lat jeździł wykonywać operacje kardiochirurgiczne do szpitala położonego w Ghardaji, na środku pustyni w Algierii. Placówkę wybudował miejscowy handlarz, który dorobił się na dywanach. Prof. Cichonia ściągnął tam znajomy kardiochirurg, którego o pomoc poprosiła żona konsula Algierii, z zawodu kardiolożka. Udało im się trochę podszkolić tamtejszych lekarzy, ale z wyjazdów musieli zrezygnować z powodu zamieszek. Teraz profesor planuje zaangażować się w pracę szpitala w Namibii. W Afryce cały czas brakuje kardiochirurgów.

Spłacony dług

Jego konikiem są zabiegi małoinwazyjne, wykonywane przy pomocy robota da Vinci. Na zaproszenie uniwersytetów we Włoszech, Szwecji i Holandii przeprowadził pierwsze w tych krajach zabiegi przewrócenia przepływu krwi w tętnicy. Przy użyciu robota nie trzeba rozcinać mostka, a wystarczą centymetrowe nacięcia, dzięki czemu pacjent szybciej wraca do zdrowia. W Europie nie ma kardiochirurga, który przeprowadziłby więcej takich operacji niż on.

KRZYSZTOF ĆWIK

Tylko w Polsce nie operuje za pomocą da Vinci, chociaż ten stoi w wojewódzkim szpitalu po sąsiedzku. Zabiegi przy jego użyciu nie są jednak refundowane. – Teraz planujemy pokryć dodatkowe koszty wykonania takich operacji z własnej kieszeni. Jestem już po rozmowach z dyrektorem WSS, prof. Wojciechem Witkiewiczem, który zgodził się udostępnić znajdującego się u nich robota – mówi prof. Cichoń. W tym roku chcą zmienić nazwę szpitala na „Centrum Kardiochirurgii Małoinwazyjnej", a to zobowiązuje.

Z wykorzystania robotów w kardiochirurgii prof. Cichoń szkolił także dra. Grzegorza Religę, syna Zbigniewa, obecnie ordynatora kardiochirurgii w Łodzi. – Miałem poczucie, że historia zatoczyła koło, a ja spłaciłem swój dług wobec szefa – mówi.

Na pytanie, z czego jest najbardziej dumny, odpowiada „z tego tutaj” i zabiera mnie na spacer po szpitalu. – Mury może trącą trochę Gierkiem i przydałby się remont, ale zespół i sprzęt mamy na światowym poziomie.

– Cichoń jest lepszą wersją Religi, bo wybitnym kardiochirurgiem, a do tego nie pije i nie pali – mawia żartobliwie jego kolega po fachu prof. Krzysztof Wronecki. Cichoń się z tego śmieje: – Miałem szczęście, że mogłem być jego uczniem.

* Akademia Opowieści nieznani bohaterowie naszej niepodległości

Poszukajcie w swojej rodzinie, wsi, miasteczku i mieście takich bohaterów, którzy zderzyli się z wielką i małą historią ostatnich stu lat. Opiszcie ich.

Weźcie udział w naszym konkursie. Do wygrania: za pierwsze miejsce – 5556 zł brutto, za drugie – 3333 zł brutto, za trzecie – 2000 zł brutto.

Na wspomnienia o nieznanych bohaterach naszej niepodległości o objętości nie większej niż 8 tys. znaków (ze spacjami) czekamy do 15 sierpnia 2018 r. Można je przysyłać za pośrednictwem naszej strony internetowej.


Najciekawsze teksty będą sukcesywnie publikowane na łamach „Wyborczej” lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl.
Regulamin i informacje o nagrodach na stronie internetowej Akademii Opowieści

Komentarze
Zaloguj się
Chcesz dołączyć do dyskusji? Zostań naszym prenumeratorem
Wielkie dzięki Panu Profesorowi , operował kilkanaście lat temu na Kamińskiego mojego ojca w sytuacji prawie beznadziejnej , podarował mu ładnych parę lat życia .
już oceniałe(a)ś
4
0
Zawsze znajdą się tacy ,którym się chce uczyć i ciężko pracować nie tylko na swój sukces ,ale również z pożytkiem dla ludzi :) Niestety wśród tej kadry miernot też nie brakuje :( to ci ,którzy zły zawód wybrali .
już oceniałe(a)ś
4
0