Ciśnienie kominem uchodzi, ludziom brakuje wytchnienia, tęsknią za dawnymi zabawami co sobotę, za luzem, a że tego brakuje, bo wszyscy dymają, więc powtarzają, że dawniej było lepiej. Rozmowa z Andrzejem Muszyńskim.

Michał Nogaś: Jaką Polskę widać z małej wsi w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej?

Andrzej Muszyński: Dość przeciętną. Im dalej od Warszawy, a nie mam na myśli jedynie dystansu fizycznego, tym mniej konfliktowo. Nudniej się robi. Z każdym, nawet na pierwszy rzut oka odrzucającym, można nawiązać nić porozumienia. Do momentu, gdy w grę nie wchodzą symbole. W „Fajrancie” opisuję chłopaków, którzy pracują na budowie z potomkiem Żyda. Miasteczko jest dawnym sztetlem. Oni mają zdrowy stosunek do inności. Herbert jest po prostu ich kumplem z roboty. Wspólna praca zawsze zbliżała.

Pisząc tę książkę, jak zwykle inspirowałem się opowieściami z mojej okolicy. Kapitalne rzeczy. Żyd z Polakiem rozwozili chleb i dyskutowali o filozofii, autentycznie. Narrator stwierdza, że kiedy ludzie przestają handlować, wybuchają wojny. Póki jest robota, jest spokój. A że robota teraz jest, to jest znośnie.

Ale jak tak sobie pracować i gadać, gdy media rozsiewają – i nieważne, pochwalnie czy krytycznie – przekaz z Warszawy, infekując nas wszystkich?

– Najgłośniej zawsze słychać zainfekowanych. Tyle że kiedy rozmawiam z sąsiadami, mam wrażenie, że jednak większość z nich, Boże, chyba wszyscy, nie dała się zainfekować. Polska, w której mieszkam, nie jest miejscem sielankowym. Ale na pewno nie jest też, jak widzi to wielu artystów, miejscem do cna spsiałym. To atrakcyjna wizja, ale słabo przylega do rzeczywistości. W „Fajrancie” starałem się oddać tę przeciętność, co nie było łatwe. Bo któż tu występuje? Zwykła, trochę konserwatywna rodzina z paroma szajbami, ale bez większych odchyłów. Kiedyś powiedziałem, że wolę reprezentować w literaturze tę konserwatywną Polskę, bo jest ciekawsza literacko. Dalej tak twierdzę. Tutaj chcę ją trochę odczarować, wpuścić czeskie powietrze.

>> Uciekaj, Kuba! Słyszę, jak ktoś sapie, klnie, jęczy, wrzeszczy i się przewraca, i wiem, że to mój tata leży [ZWYCIĘSKIE OPOWIADANIE]

Mówisz, że potrafimy się dogadać, póki w grę nie wchodzą symbole. Ale w debacie publicznej operujemy już tylko symbolami. Przynajmniej na warszawskim poziomie.

– A operujcie sobie. Zajedziecie się. Życie codzienne, czyli praca, relacje z ludźmi, małe wybory, nie powinno być symbolizowane.

Poza tym symbole, stereotypy i osądy coraz rzadziej nadążają za rzeczywistością. Ciągle słyszę, że Polacy to rasiści. W necie, pod sztandarami? Pewnie tak. Ale widziałem wielokrotnie, jak człowiek wygadujący głupoty o obcych zmienia się, kiedy staje z nimi twarzą w twarz. Nagle taka gościnność się włącza, że hej. Nie oceniaj, lecz poznawaj – fajna zasada w życiu.

W tłumie nas wiezie, chcemy coś udowadniać.

Gdyby tu, w jednej z wiosek w Jurze, nagle pojawiła się uciekająca przed wojną syryjska rodzina, ludzie wpuściliby ją do domu?

– Tylko nie od razu. Jesteśmy społeczeństwem chłopskim. Jak obcy zbliżał się do wsi, to już wszyscy o tym dawno wiedzieli. Nie chcieli mu z założenia zrobić krzywdy, potrzebowali tylko trochę więcej czasu, bo mieszkali w takich warunkach, a nie innych. Nie można na ludzi wywierać presji i się mądrzyć, szczególnie gdy się boją. W sieci nie ma bezpośredniego spotkania i łatwiej dochodzi do stadnych linczów.

Bo – przepraszam za patos – internet przejęło zło. Do tego zło anonimowe, które ktoś pobudza.

– I które nie rozpływa się w powietrzu. Wy często pytacie pisarzy o takie kategorie jak dobro i zło. Trzeba o to pytać biologów ewolucyjnych. Wyjaśniają pochodzenie moralności z coraz lepszym skutkiem, więc dziś powinniśmy ich czytać ze szczególną uwagą.

>> Zamykali dziadka w komorze gazowej, opuszczał ją żywy. Próbowali go zabić, ale nie zdołali. Jak kogoś nie z tej ziemi

Faktem jest, że środowisko umacnia w nas dobre bądź złe nawyki. Ten jad przejdzie na następne pokolenie. On spowodował na przykład, że zmieniłem zdanie w sprawie uchodźców. Od początku byłem gorącym zwolennikiem postawy: „przyjmować!”. Chciałem jechać do Syrii, ale mnie nie wpuścili. Wiosną byłem za to w Jordanii. I po raz pierwszy – a podróżuję od ponad dekady, i to dość intensywnie – zrobiło mi się tam autentycznie wstyd.

Ciągle słyszałem to „Welcome to Jordan!” i zaproszenia na herbatę. Potem na moją koleżankę z tejże Jordanii, na co dzień mieszkającą w Krakowie, napadło w biały dzień dwóch dupków i napluli jej w twarz. Wtedy zrozumiałem, że to nie jest najlepszy moment na wołanie: „Przyjeżdżajcie!”. Wielu z nas potrzeba czasu. Który się jeszcze wydłuża, bo te zamachy na Zachodzie... Jeżeli jesteś gospodarzem i zapraszasz kogoś do domu, to bierzesz za niego odpowiedzialność.

Z drugiej strony mam wrażenie, że po lewej stronie nie daje się ludziom prawa do strachu. To przecież lewicowcy powinni wiedzieć, że nie każdy rodzi się światowcem, w wyedukowanych, otwartych rodzinach. Dla wielu to długa droga, czasem życia nie starcza.

Masz jakiś pomysł, jak przezwyciężyć ten lęk przed obcym?

– W „Fajrancie” narrator stwierdza, że w tym kraju po prostu brakuje fiesty. Myślę, że powinniśmy wszyscy usiąść przy stole, który zaczynałby się na Helu, a kończył na Opołonku, i po prostu porządnie się napić. Odkąd spadło w Polsce spożycie wódki, a wzrosło wina, zaczęły się same problemy.

Żartuję tylko trochę. Ciśnienie kominem uchodzi, ludziom brakuje wytchnienia, tęsknią za dawnymi zabawami co sobotę, za luzem, a że tego brakuje, bo wszyscy dymają, więc powtarzają, że dawniej było lepiej.

>> Siedem ciotek szczęścia. Wszystkie wyższe ode mnie, kiedy zadarły głowę, były jak pomniki kobiecości

Narrator też z oporem się od tego uwalnia. Rzeczywistość włączyła turbo i wydaje nam się, że ją dogonimy, a to jest nierealne. Harujemy już chyba więcej niż Koreańczycy. Moje koleżanki i koledzy po piórze czasem opowiadają, że pisanie jest pracą fizyczną, że wysiada od tego kręgosłup. Owszem, wysiada, ale to nie jest praca fizyczna. Po robocie fizycznej w piątek po południu masz ochotę się tylko znieczulić. Nie masz ochoty na spacer, na rower, na czytanie.

Do czytania też potrzeba trochę energii i skupienia. Elity ubolewają, że ludzie nie czytają. Jeśli chcecie to zmienić, to zreformujcie prawo pracy. Albo kopnijcie w dupę dyrektorów, żeby nie wydzwaniali do pracowników o dwunastej w nocy. Wielu ludzi naprawdę lubi książki i naprawdę nie ma na to czasu i siły. To nie fair traktować ich jak stado niepojętnych baranów.

Czyli fiesta. Dość literacka wizja.

– Więcej wiary. W 1989 r. dwa miliony ludzi utworzyło w krajach bałtyckich 600-kilometrowy łańcuch. Pamiętam, jak na waszych łamach Jerzy Jarniewicz ubolewał, że zgubiliśmy pojęcie ideału, utopii. Chciałbym pana Jerzego uspokoić – nie wszyscy. Przecież od tego jest literatura – ma uczyć ludzi marzyć. No ale fakt, Michnik przypijający ukradkiem do Kaczyńskiego gdzieś na wysokości Włocławka to jest mocna scena.

>> Jej dziadkowie byli jeszcze majątkiem ruchomym Radziwiłłów, ona już dumną kobietą pracującą

Oj, jak dobrze się myśli o przyszłości, o tej za tysiące, setki tysięcy lat... Ale technologie nas wkręciły w teraźniejszość. Chodzimy cały czas pod napięciem. Nie da się w takich warunkach godzić z ludźmi. Kiedyś, gdy odwiedzał mnie ktoś z Warszawy, raczej rzadko głaskał swój telefon. Teraz to reguła. My się tym wkrótce zmęczymy. Właściwy gen podpowie nam, żeby zwolnić.

Twoi bohaterowie „zjeżdżają” z Wielkiej Brytanii. Spędzili kilka lat w kraju wielokulturowym. I nic.

– Pracowałem na Wyspach ponad pół roku. Polacy żyją w swoich enklawach. Hindusa widzą może kawałek, jak rękę wystawi przez żywopłot po piłkę tenisową, która właśnie przeleciała na drugą stronę.

A poza Londynem to multi-kulti wygląda jeszcze słabiej. Kiedyś pojechałem w weekend na turniej piłkarski. Duże emocje, dla chłopaka kopiącego na wiejskich łąkach angielska murawa to jest przeżycie.

Jedziemy przez mgłę. Widzę na boisku po jednej stronie czarne postaci. Pytam kolegę, co to za jedni. A on: „Chłopaki z Gwinei Bissau, nie chcą u siebie białych”. Więc jak nasi za funty jadą na wakacje nad morza Południa, też się nie mieszają. Polskie strefy to biznesowy przebój, robią furorę. Ciekawe, czy podają tam schabowe.

Dlaczego naszych „zjeżdża” coraz więcej?

– Bo „tu” chcą być wreszcie kimś. Mają kapitał i marzenia. Ci z „Fajrantu” to my w tych wszystkich polskich miasteczkach, miastach, wsiach. Beniu z gierkowskiego kwadratu, gdzie mieszka parę pokoleń. Pukają w grzejniki, jak zapraszają na swoje piętro. Maria pochodzi z ciasnego mieszkania na osiedlu. Narrator – z pożydowskiej kamieniczki. Chcą się wyzwolić od przeszłości, od hut ojców, spółdzielni matek i wierzą, że kasa zarobiona „tam” pozwoli im „tu” raz na zawsze zrzucić brzemię roboty. Chcą u siebie pożyć.

Tak łatwo nie będzie. Mojego bohatera interesuje raczej kategoria słuszności, a wraca do świata, w którym wyświęca się przedsiębiorczość. Króluje specjalizacja. Życie jest coraz mocniej poszatkowane na wąskie działki, które ktoś zagospodarowuje. Możesz gówno wiedzieć o świecie, możesz być idiotą, ale jak jesteś ekspertem, to jest szansa, że jakoś wylądujesz. Ja, moja działka, a reszta wsio rawno – to nie służy zgodzie.

>> Dum-dum-dum. Najważniejszy człowiek w moim życiu to mój tata. Nienawidzę go

No więc ci „zjeżdżający” kombinują jak ich starsi znajomi w latach 90. Łapią się za biznesy internetowe, nanotechnologię, opowiadają o innowacyjności, a bawią się w zwykły handel.

Narrator trochę się podśmiewuje ze środowiska startupowców, nowego pokolenia biznesmenów. Jestem bardzo ciekawy, czy oni mają do siebie dystans. Próbujemy w Polsce obalać świętości, ale tylko wtedy, gdy nie dotyczą nas.

Ale wracają do Polski ze świata jednak nieco innego. Jak patrzą na kraj?

– Są u siebie, ale trochę inaczej. Bohater nadal nie przepada za Warszawą. Anglia nie pozbawiła go kompleksu prowincjusza, który polega głównie na strachu, że wiesz mniej od innych. Ale dla większości z nich miasteczko jest już tylko kapitałem – rozkręcając biznes, mieszkają z rodzicami, nie płacą za mieszkanie, za jedzenie. Narrator utrzymuje się na powierzchni tylko dlatego, że ma rodziców, którzy w chwilach kryzysu wypłacają mu dwa tysiące miesięcznie. Wątpię, czy on będzie w stanie tak wspierać swoje dzieci.

Jest w „Fajrancie” scena z życia, rozmowa o stosunku do emerytury. Beniu oznajmia, że w ogóle nie bierze takiej opcji pod uwagę, nie wierzy w państwo. W ciągu jednego pokolenia, ba, w ciągu paru lat udało nam się rozmontować to, co wypracowaliśmy przez stulecia.

No tak, przecież w telewizji mówią, że będziesz wiecznie młody i dasz radę do osiemdziesiątki tyrać z niespożytą energią.

>> Przez osiem lat przyjaźnimy się w sekrecie, a każde spotkanie zostawia trwały ślad

To także opowieść o tych, którzy zachłysnęli się dorosłością, ale nie potrafią się w niej odnaleźć.

– Pierwsze lata dorosłości, a raczej samodzielności, potrafią boleć. Gdy się to przetrwa, jest z górki. Ale niektórzy się wypieprzają albo zbliżają do modelu czterdziestoletniego Włocha na utrzymaniu matki. Prawie jak mój bohater. On ma szczęście. Ludzie wokół pozwalają mu się utrzymać na powierzchni.

Powiedzieć, że ma ambiwalentny stosunek do pracy, to mało. Myśli nad jej sensem i to go gubi. To jest ten mały dramat wielu z nas: chcielibyśmy się uniezależnić od pracy, wiedząc, że bez niej umieramy. Dlatego nie tylko z troski o chleb trzęsiemy portkami, że zastąpią nas roboty.

Kiedyś mówiło się – pracować po bożemu. Chyba pojąłem, co to znaczy. Piękne uczucie. Wyzbyć się pragnienia kontroli efektu, pośpiechu, cieszyć się samą pracą.

To wymień trzy podstawowe doświadczenia twojego pokolenia.

>> Gdy położyła bransoletkę z wadliwymi perłami, pomyślałam, jak one do siebie pasują. Zoja i te perły

– To trudne, nie jesteśmy monolitem. Na pewno dorastanie w latach 90. Na pewno emigracja i to, że możesz polecieć na koniec świata za równowartość trzech burgerów. Co również sprowadza kłopoty. Podsyca pragnienia, trudniej się cieszyć z małych rzeczy. I na pewno ta prekarność, którą definiuję jednak jako coś innego niż brak stabilizacji i śmieciówki. To owo niewpasowanie w pofragmentowany świat, zerwanie pewnej ciągłości. Dziadek mojego bohatera był cieślą, ojciec zatrudniony w hucie dobrze sobie radził z pracami fizycznymi, a on ma dwie lewe ręce. Rodzicom było dobrze, więc go niańczyli. Rynek usług manualnych go wypluwa. Nie jest umysłem ścisłym, tu też odpada. Jest generalnie zbędny.

Pamiętam, jak Filip Springer dziwił się, gdy ktoś w małym mieście cieszył się z dwóch tysięcy wypłaty. Filipie, dwa kafle to jest kupa forsy. Widziałem kiedyś pięćdziesiąt CV ludzi z kwalifikacjami, których nie nabyłbym przez trzy życia. Wszyscy akceptowali tę stawkę.

>> Sąsiedzi w windzie rankiem niby grzecznie pytali: „Lenko, a czemu ślipia takie czarne? Jak po diable jakimś!”

To o czym się dziś rozmawia z dala od Warszawy, z dwoma kaflami na rękę, tu, w Jurze?

– O technikach koszenia, panie Michale. Wy jesteście w tej Warszawie jacyś prędcy. Od razu PiS, PO, to i tamto. Spokojnie. Zaczynamy od codzienności. To bywa ocalające.

>> Książka "Fajrant" jest dostępna w formie ebooka w Publio.pl

***

* Andrzej Muszyński – ur. w 1984 r., pisarz, reportażysta, podróżnik. Z wykształcenia prawnik. Autor zbierających znakomite recenzje opowieści reporterskich „Południe” i „Cyklon” oraz sagi wiejskiej „Podkrzywdzie”. Nakładem Wydawnictwa Literackiego właśnie ukazuje się jego nowa powieść „Fajrant”.

Komentarze