Otulona w tadżyckie jedwabie, na głowie tiubietiejka ręcznie tkana, wyszywana kamieniami, czarne oczy w migdały, skóra oliwkowa.

Głęboka przyjaźń z babcią nawiązała się, gdy miałam pięć lat i przypadkiem wypiłam wodę ze szklanki, w której trzymała sztuczne zęby zamocowane na protezie.

Przełykając kolejny łyk, zobaczyłam minę babci. W wodzie pływały transparentne, nieco śliskie, urwane nitki śliny; ślady po zębach. Z początku ogarnęły mnie strach i obrzydzenie, a chwilę później radość, jakby babcia przedostała się przez przełyk do mojego wnętrza i tam osiadła. Jako dziecko bardzo się wstydziłam korzeni niepolskich! W zabiedzonym Peerelu cóż to za ciężar! Mama pół Tadżyczka, pół Uzbeczka, ojciec Polak nie do końca, bo wymieszany z Grekami.

Pamiętam dokładnie, gdy sąsiedzi w windzie rankiem niby grzecznie, ale chytrze pytali: „Lenko, a czemu ślipia takie czarne? Jak po diable jakimś!” albo „Lenko, a czy ty się myjesz? Skóra twoja taka ciemna?”. I wracałam do domu moczyć godzinami w wannie ciemne ciało. Próbowałam pumeksem skórę wygarbować, by stopić się z żywą polską masą, stać się jej częścią organiczną. Ile bym wtedy dała za jasną skórę dzieci z morenowego podwórka! I za błękit albo oczywistą zieleń oczu prawdziwego Polaka.

Odwiedziny Mehrynisy, rzecz jasna, jeszcze widoczniej stawiały mnie po stronie nie swoich, wyróżniających się elementów. Barwna, otulona w tadżyckie jedwabie, w błękit nieba nad Pamirem, na głowie tiubietiejka ręcznie tkana, wyszywana kamieniami, czarne oczy w migdały, skóra oliwkowa. O tak! Zwracała na siebie uwagę miejscowych! Na długo przystawali, zdumieni oglądali się, pytając, skąd ona, a gdzie, a dlaczego tu. Na firmamencie socrealistycznych bloków morenowych była przybyszem z Marsa.

Zalataja nasza, madame

W stolicy Tadżykistanu, gdzie każdego roku spędzaliśmy wakacje, rzeczy miały się zupełnie inaczej. Tu byliśmy wnukami Mehrynisy, córki szacha. Babcia roztaczała wokół królewski majestat. Nam, wnukom, zawsze dodawało to splendoru. Nina, lekarka, Rosjanka z zesłania z Syberii; Muaramka, gruba sąsiadka o złotym uśmiechu – wtedy w Duszanbe złote zęby były miejscową słabością, ludzie usuwali nawet te zdrowe, żeby tylko złoto wstawić. Dopiero po latach prezydencki dekret miał tego zakazać – a więc Muaramka, matka czwórki synów, z których trzech zniknie bądź zginie podczas krwawej wojny domowej; Mustafa, urzędnik biura paszportów; Nataszka, kierowniczka ówczesnego Muzeum Historii Naturalnej, którego gmach wznosił się zaraz obok domu babci i gdzie niemal codziennie chodziliśmy oglądać wypchane wilki i jelenie i w gablotach równo ułożone rękopisy rewolucyjnego poety Brunona Jasieńskiego. Dla nich wszystkich Mehrynisa była „madame”, miejscową królową, za nią nawet i w ogień. „Każdy spór sąsiedzki potrafiła sprawiedliwie rozwiązać, konflikt między mieszkańcami a władzą załagodzić, niezbędne lekarstwo dla ciężko chorego znaleźć” – wspominała ciotka Muhabat. „Zalataja nasza Mehrynisa” – mówili.

Stado kóz za Lenkę

Głowę nosiła wysoko, plecy wyprostowane, niewysoka, szczupła i zwinna. Chwytała swoje długie jedwabie o zapachu importowanych perfum Być Może i z dziewczęcą lekkością hyc przez kałużę, hyc przez aryk prosto na miejscowy Zielonyj Bazar. A tam świat z baśni tysiąca i jednej nocy! Wśród fajansowych grafik soczyste granaty rozłożone, morele jak pięść, melony, krwiste arbuzy, fistaszki na sznureczkach, migdały w soli prażone, barwne jedwabie we wzory perskie, tańczące węże i baranki na rzeź, kurki, kurczęta, kaczki, piece z pachnącymi lepioszkami, gorący płow i szaszłyki.

Nieraz, co interesowało mnie szczególnie, wykładali ciało miejscowego zmarłego na katafalku. Można było podejść, dotknąć, pożegnać. Wkoło jak w ulu rozbrzmiewały języki i dialekty egzotycznych republik radzieckich. Tu spotykali się poszukiwacze złota, radiesteci, wróżbiarki, jasnowidze, dawni szpiedzy, syberyjscy zesłańcy, wojenni uciekinierzy, zaklinacze wężów, pasterze, handlarze walutą, żołnierze i tancerki tańców tradycyjnych do wynajęcia, Rosjanie, Żydzi, Niemcy, Uzbecy, Kozacy, Ukraińcy, Tadżycy – potomkowie Persów.

Tu chciał sąsiad, Saur brodaty, kupić mnie, wnuczkę Mehrynisy, za stado kóz, na żonę dla najmłodszego z synów. Nigdy nie widziałam babci takiej roześmianej.

„Oooo – mówiła. – Pytajcie Saur, mej wnuczki, nie mnie. Żadnej z córek za mąż nie wydałam, same mężów znalazły, a wy chcecie wnuczkę Saur ode mnie kupić! Dawno takiego żartu nie słyszałam”. Wracając do domu, mruczała oburzona: „Lenkę kupić taszmat, baran! Za stado kóz!”.

Mehrynisa była wyzwoloną i edukowaną w szkołach muzułmanką, co wówczas wcale nie było częste, mimo że Sowieci przynieśli dziewczętom w republikach edukację. Każde z piątki dzieci kształciła starannie na uniwersytetach i w konserwatoriach.

Wyobrażam też sobie, jakie wzburzenie musiała wywołać, gdy znalazła dla swojego męża, a mojego dziadka, nową żonę! W kraju socjalistycznym tadżyckim, z wciąż żywymi tradycjami muzułmańskimi, by uwolnić się od przykrych dla niej małżeńskich obowiązków, porzuciła po prostu męża.

Klejnoty

Nie ma dowodów, że Mehrynisa była córką szacha. Nic już więcej sama nie opowie.

Jedynym, choć wątpliwym śladem pokrewieństwa ze słynnym szachem Mansurem miała być biżuteria rodowa babci. Pamiętam złote kolczyki w kształcie łódki, ciężkie od rubinów, opali i okalających je drobnych diamentów. I złote bransolety, kilka medalionów ze staroarabskimi inskrypcjami, dwa pierścionki z turkusami. Nosiła je prababka Sanowbar, babcia Mehrynisa, miała nosić mama, potem ja i moja córka.

Wszystko, prócz dwóch sztuk, przepadło w 1989 albo 1990 roku, gdy wracaliśmy z wakacji w Duszanbe do domu w Gdańsku. Pamiątki po prapradziadku szachu zabrali radzieccy pogranicznicy. Mamie w ostatnim momencie udało się schować pod bawełnianą bielizną kolczyki łódki i jeden pierścionek z turkusami. Pozostałe klejnoty, w tym te z tajemniczymi inskrypcjami, które, jak twierdziła Mehrynisa, pamiętały czasy podbojów Półwyspu Iberyjskiego, wpadły w ręce nieświadomego tej historii sowieckiego służbisty.

Rozumiesz, Lenko?

Nieraz bałam się babci. Na znalezionej fotografii nie widać jej straszliwego wzroku. Miała w oku czasem coś nie z tego świata. Jakby o wiele więcej wiedziała i słyszała niż my, zwykli śmiertelnicy. Pamiętam bardzo dobrze, jak wieczorami, kiedy już wszyscy spali, siadywała na werandzie swojego domu, rozkładała kolorowe bibułki maleńkie, łyżeczki posrebrzane, szklaneczki z zieloną herbatą, pokruszone ciasteczka i do kogoś szeptała, nieraz cicho komuś śpiewała. Tyle że tego kogoś nie było widać. W ciemnościach nocy była tylko ona. Może patrzyła wówczas na swój przyszły los? Jak za kilka lat opuści Duszanbe i ucieknie daleko od dzikich ludzi gór, którzy będą chcieli wprowadzać w kraju tadżyckim prawdziwy islam, dżihad w miejsce komunizmu. Może patrzyła na przynoszące ulgę w gorące lato aryki, które zamiast wodą będą spływały krwią tysięcy niewiernych? „Zostawiłam Allaha i związałam się z Bogiem prawosławia. Po tym, co zobaczyłam, nie mogłam wziąć do ręki Koranu” – powiedziała po latach w Moskwie. „Rozumiesz, Lenko?” – dopytywała. Rozumiałam.

Taborecik

Dokładnie dziesięć lat temu w podmoskiewskim niezbyt dużym mieszkaniu, pełnym karaluchów i perskich dywanów, Mehrynisa wstała na taborecik, by drobną ręką przetrzeć kurze z radzieckiej meblościanki. Nagle straciła równowagę i zleciała z krzesełka. Nie była to jakaś szczególna wysokość, wystarczyła jednak, by śmierć mogła ją sobie zabrać. „Umarła cichuteńko i od razu” – twierdził Szafkat, syn i świadek zdarzenia.

Od wielu lat nie mieszkam w dzielnicy Morena miasta Gdańsk i nie jeżdżę na wakacje do Duszanbe. Od dawna nie czuję również dziecięcego lęku bycia inną. Przeciwnie. Mehrynisa, córka szacha, zostawiła coś więcej niż złotą biżuterię. Zaszczepiła w nas, swoich wnukach, wartość różnorodności, bogactwo kultur, obfitość smaków, wiarę w duchy, barwność losów. Niech to wszystko dostanie też moja córka i syn!

Beata Lentas (1978). Wykładała na Uniwersytecie Gdańskim oraz na uniwersytecie w Harbinie w Chinach. Obecnie zajmuje się tłumaczeniami; współpracuje również z Uniwersytetem Jeana Jauresa w Tuluzie, gdzie pełni funkcję szefowej kompanii teatralnej Pollen. Publikowała między innymi w „Czasie Kultury”, „Ruchu Literackim”, magazynie „Fa-art” i „Autograf”. Przez wiele lat prowadziła badania nad polską awangardą, czego efektem są dwie książki: „Tadeusz Peiper w Hiszpanii” (wyd. słowo/obraz/terytoria) oraz edycja krytyczna poezji Brunona Jasieńskiego (słowo/obraz/terytoria).

Jej zainteresowania koncentrują się wokół literatury, antropologii kultury, sztuki współczesnej

DWANAŚCIE OPOWIEŚCI

Pół roku temu poprosiliśmy czytelników: opowiedzcie nam o najważniejszym człowieku w waszym życiu. Na ogłoszony konkurs przysłaliście 1655 prac.

Kapituła konkursowa pod przewodnictwem Włodzimierza Nowaka, w skład której weszli Maria Sadowska, Jacek Dehnel, Lidia Ostałowska i Tomasz Pietrasiewicz, wyróżniła 12 prac, a spośród nich wybrała potem trzy zwycięskie.

A 24 czerwca zapraszamy czytelników do Lublina na wspólne świętowanie finału Akademii.

Harmonogram Festiwalu Małych Opowieści - TUTAJ

Na wszystkie nasze imprezy - wstęp wolny.

Wyborcza.pl/akademiaopowiesci

Komentarze
Zaloguj się
Chcesz dołączyć do dyskusji? Zostań naszym prenumeratorem
jakie to PIĘKNE!
już oceniałe(a)ś
8
0
Niesamowita historia i wyjątkowo barwne, ciekawe pochodzenie :)
już oceniałe(a)ś
6
0