Przez trzy lata codziennie Pan Leszek prowadzał mnie na smyczy. Mówił do mnie: - Marek, jeśli nie ty, to kto? Publikujemy kolejną opowieść z cyklu "Najważniejszy człowiek w moim życiu", w ramach Akademii Opowieści "Gazety Wyborczej".

* O co chodzi w Akademii Opowieści?

* Wyślij do nas zgłoszenie konkursowe

* Zapoznaj się z regulaminem

Miałem 11 lat, gdy wylądowałem w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Dzieci Niewidomych w Owińskach. Tylko tam zgodzili się mnie przyjąć. Wtedy – był rok 1992 – istniały w Polsce ośrodki albo dla osób niewidomych, ale pełnosprawnych ruchowo, albo dla niepełnosprawnych, ale widzących. A ja byłem i taki, i taki. Takim tandemem byłem.

Co my z tobą będziemy robić?

Tandemem stałem się tak: miałem 6 lat, we wrześniu miałem iść do zerówki i pojechaliśmy z tatą po zakupy – z Węgorzewa, gdzie mieszkałem, do Kętrzyna. Tornister, trampki, zeszyty. No i jak już wracaliśmy do domu, wysiadając z autobusu, po drugiej stronie ulicy zobaczyłem mamę z moimi siostrami. I się wyrwałem. Tacie z ręki. Za daleko nie dobiegłem. Skończyłem pod kołami samochodu. Ja zostałem na miejscu – prawie na miejscu, bo przerzuciło mnie przez ulicę – a kierowca uciekł.

Potem nudne medyczne historie: szpital w Suwałkach, dziewięć miesięcy leżałem nieprzytomny, dwie operacje, wybudzenie... Na skutek wypadku doznałem czterokończynowego porażenia. W bonusie straciłem też wzrok. Jak się obudziłem, nie mogłem chodzić i nie widziałem prawie nic. Gdy mnie wypisali do domu, byłem w postaci siedzącej, a dokładniej mówiąc w leżącej, bo żeby siedzieć, musiałem być przywiązywany pasami.

Potem Konstancin, dobre sanatorium, które stawia ludzi na nogi. Mnie też chcieli postawić, ale byłem opornym materiałem. Zrobili mi dwie operacje kolejne, trochę naprostowali nogi, żeby bardziej przypominały ludzkie, bo stopy miałem pionowo, nie mogłem normalnie stanąć, tylko na palcach. W Konstancinie rozpocząłem szkołę. Na pierwszej lekcji nauczycielka zapytała: „A dlaczego nie masz zeszytu?”. Ja: „Bo jestem niewidomy”. Nauczycielka: „To co my z tobą będziemy robić?”.

Po dwóch latach znaleziono dla mnie ośrodek w Owińskach.

Rzucisz Kazimierza

Budynki poklasztorne, wszędzie krawężniki, schody, schody i jeszcze więcej schodów, a ja się poruszam z balkonikiem – to taka ramka na czterech nóżkach, z czterema kołami. Po schodach – tam, gdzie była poręcz – wciągałem się na rękach. Jak dochodziłem do półpiętra, to się rzucałem na podłogę i przelatywałem na drugie schody, na czworakach.

Od pierwszych dni codziennie chodziłem na indywidualne zajęcia tzw. korekcyjne. Miałem je z Leszkiem Szmajem. Korki – jak je określaliśmy. Pięć dni w tygodniu i w każdym inne ćwiczenia. Poniedziałek zaczynaliśmy od jazdy rowerem stacjonarnym, który później dostał nazwę Białaska – bo cały biały był. Wtorek to ćwiczenia na materacach, środa – wiosłach, czwartek – na „ręczniku”, czyli na rowerze ręcznym, a w piątek – na kozetce, ćwiczenia wzmacniające mięśnie przez dźwiganie nogami kilogramów, lub bierne, w których Pan Leszek starał się rozciągać mi ścięgna Achillesa i przywodziciele w biodrach.

Po roku takich ćwiczeń Pan Leszek przyniósł mi kule i powiedział coś w stylu: – No, to teraz będziemy mogli się kulać.

Chciałem bardzo chodzić o kulach, ale bałem się tego, bo nie mogłem utrzymać równowagi. Dziwna bariera się we mnie wytworzyła. Lekarze mówili, że jeżeli ktoś długo leży nieprzytomny, to takie coś mu się robi. To nawet nie było, że bałem się, bo wyobrażałem sobie upadek. To w głowie gdzieś głęboko siedział jakiś lęk przestrzeni.

Ale do przodu pchała mnie wiara Pana Leszka, który zawsze jak szliśmy w piątki na naukę chodzenia z kulami, mówił mi: – Zobaczysz, że za jakiś czas rzucisz Kazimierza.

Kazimierz to był mój balkonik, tak go nazwałem.

Na smyczy

Pan Leszek, bym nie czuł strachu, przewiązywał mi lewe ramię paskiem i trzymając za niego, prowadził mnie. Jak na smyczy.

I może nie było w tym pasku takiej pomocy, że mnie chronił, gdy upadałem, bo tak naprawdę tylko kilka razy kule mi się rozjechały, gdy chodziłem po korytarzach. Ale to tak samo jak przy nauce jazdy rowerem: na początku jeździ się z asekuracją starszej osoby, trzymając za kij, potem kij w zasadzie jest już niepotrzebny, ale jeszcze wozi się go dla pewności. Tak samo było i w moim przypadku. Gdy tylko Pan Leszek puszczał pasek, zaczynały mi drżeć kolana i ręce w łokciach się zginały, a to już najprostsza droga do wywrotki.

Przez trzy lata codziennie Pan Leszek prowadzał mnie na pasku.

Motywował mnie do chodzenia o kulach, nie tylko w czasie lekcji, ale także po nich. W szóstej klasie zdarzył się ten pierwszy dzień, kiedy odstawiłem na próbę Kazimierza. Chcieliśmy sprawdzić, czy dam radę przez całą dobę chodzić tylko z kulami. Udało się! Co prawda po ścianach – bo jeżeli nie miałem Pana Leszka przy sobie, to żeby czuć się bezpieczniej, opierałem się ramieniem o ścianę albo szedłem blisko niej – ale udało się.

Od tego dnia miałem przez Pana Leszka przepowiedziane, że co najmniej dwa dni w tygodniu mam chodzić tylko o kulach. Na lekcjach korekcyjnych chciałem jeszcze, żeby zakładał mi ów pasek. Na przerwach i w internacie, miałem też dobrego kolegę, który przez dwa lata mnie asekurował. Ale chodziłem o kulach!

Jeszcze pójdziesz z jedną kulą

Całą podstawówkę ośmioklasową udawało mi się mieć tak ułożony plan lekcji, że codziennie miałem godzinę ćwiczeń korekcyjnych. Schody zaczęły się w szkole zawodowej, bo dyrekcja stwierdziła, że nie ma godzin na moje wygłupy rehabilitacyjne i że mam chodzić razem z klasą na lekcje wf. Rzecz jasna na tych wuefach siedziałem na ławce i patrzyłem, jak klasa biega.

– Czy miałbyś ochotę przychodzić do mnie jeszcze na lekcje korekcyjne? – zapytał mnie kiedyś Pan Leszek, gdy stałem na przerwie na korytarzu szkolnym, opierając się o parapet.

– No pewnie, że tak! – wybuchnąłem radością. – Te zajęcia takiego kopa mi dają, że nie musi się pan pytać!

– Dam ci znać, jak uda mi się zebrać ekipę, bo muszą być minimum trzy osoby, bym dostał zgodę na salę – powiedział.

Po jakichś dwóch tygodniach, szepnął mi: – Będzie wf., ale w ramach lekcji zerowych – w poniedziałek, środę i piątek.

I miałem znowu lekcje korekcyjne. O godzinie siódmej rano. Były to tzw. zerówki, bo normalnie lekcje w szkole zaczynały się o ósmej.

Zerówki miały jeszcze bardziej usprawnić to, co było we mnie niesprawne. Z mojej strony, to też czasami była walka z lenistwem, bo nie zawsze chciało się wstać. Jednak chwil takich, że mi się nie chciało na zerówkę przyjść, było tylko kilkanaście.

Jak kiedyś zobaczyłem, że sprzęty, na których ćwiczę, czasami potrafią się rozgrzać, to już dla mnie nie trzeba było od tego dnia zachęt wysyłać. Udało mi się rozgrzać „ręcznik”, mimo że wieść głosiła, iż mało komu to się udawało. Na wiosłach teleskopy też po 45 minutach moich ćwiczeń były tak gorące, że dotknięcie hamulca gołą ręką groziło lekkim poparzeniem.

– Iza i Marzenka, zobaczcie, jak się ćwiczy – mawiał wtedy Pan Leszek do moich koleżanek, które też chodziły ze mną na zerówki, ale z gradową miną.

Zawsze po sumiennie wykonanej lekcji widać było, jak zarówno mnie duma rozpierała, że znowu się udało rozgrzać sprzęt, ale i Pana Leszka. Jak się rozstawaliśmy po lekcji mówił: – Dobra robota. Mam nadzieję, że jeszcze pójdziesz z jedną kulą.

Jak przekopać się na drugą stronę?

Zawsze, gdy ćwiczyłem, zadawałem mu też mnóstwo nurtujących mnie wówczas pytań. A on cierpliwie mi odpowiadał. Potrafił odpowiadać mi na jedno pytanie całe 45 minut. A gdy następnego dnia od nowa męczyłem go o to samo, on jakby nigdy nic spokojnie odpowiadał dalej. Pamiętam, jak kiedyś naszło mnie na przyswojenie sobie wiedzy o tym, jak głęboko trzeba byłoby kopać, żeby się przekopać na drugą stronę. No, bo skoro pod nami są ludzie, to pewnie jest to możliwe? Biedny Pan Leszek. Trzy dni chodziło za mną to kopanie, łopatami, koparkami i Bóg wie, czym jeszcze. A Pan Leszek przychodził, włączał muzykę na swoim Thomsonie i w czasie ćwiczeń cierpliwie mi wszystko tłumaczył, spokojnie, z uśmiechem, ale na poważnie. Nawet najgłupsze pytanie nie potrafiło go zbić z tropu. Uczył mnie tym cierpliwości. Skupienia i zaangażowania. To był dla mnie Czas, przez wielkie C. I nigdy, choćby nie wiem co, nie podniósł ani na mnie, ani na nikogo głosu.

Przez całą szóstą klasę był też moim wychowawcą. Dwie wycieczki zorganizował – do Czech i Kopenhagi. Pojechałem wtedy jeszcze w dwóch postaciach – bo miałem kule i balkonik. Cały czas chodził ze mną i asekurował.

Jak miałem gorszy dzień, opadałem z sił, zawsze mówił: – Marek, jeżeli nie ty, no to kto?

To weszło mi w krew.

Ale je przegonimy

O Panu Leszku myślę, że to człowiek, któremu zawdzięczam to, gdzie jestem i że w ogóle jestem. I że nauczył mnie brać każdy dzień takim, jaki jest. Ale w Owińskach spotkałem też wielu innych ludzi, którym zawdzięczam wiele. Wśród nich był Edmund Oses, mój wychowawca w internacie, który przygarniał mnie i mówił: – Nie martw się, idą chmury, ale je przegonimy!

W Owińskach skończyłem zawodówkę, a potem liceum. I przyjechałem na studia do Poznania. Chodziłem wtedy o dwóch kulach. Bo o jednej niestety nie udało mi się.

Teraz jeżdżę na wózku. Moje nogi pewnie mogłyby dalej chodzić o kulach, ale miałem operację na kolano i trochę za mocno nacięto mi ścięgno. Jest jednak szansa, że jeszcze kiedyś będę chodził o kulach. Że jeszcze będę się kulał.

* Marek Suwezda – studiował filozofię i socjologię na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, teraz studiuje pedagogikę opiekuńczo-wychowawczą. Odbył staż w poznańskiej redakcji „Gazety Wyborczej”

Akademia Opowieści zaprasza na spotkanie z prezydentem Jackiem Jaśkowiakiem

* „ Najważniejszy człowiek w moim życiu” – to temat Akademii Opowieści, do której „Gazeta Wyborcza” zaprasza Czytelników. Szukamy opowieści i bohaterów pełnych życia, z krwi i kości. Takich, o jakich milczą podręczniki, a przecież dla Was najważniejszych. Zachęcamy wszystkich, by przysyłali swoje spisane opowieści. Najlepsze teksty zostaną opublikowane w „Dużym Formacie” i nagrodzone (I nagroda – 5 tys. zł, II – 3 tys. zł, III – 2 tys. zł).

* Planujemy pomoc redaktorów i reporterów „Dużego Formatu” w przygotowaniu tekstów do druku. Wyruszamy też w Polskę, by uczyć pisania. Nasi dziennikarze Mariusz Szczygieł, Michał Nogaś i Włodzimierz Nowak zapraszają na warsztaty Akademii w całej Polsce. Rozpoczęliśmy 12 w stycznia w Szczecinie spotkaniem z pisarką Magdaleną Parys.

Jak pisać? Magdalena Parys w Akademii Opowieści

* Na spotkanie w Poznaniu zaprosiliśmy prezydenta Poznania Jacka Jaśkowiaka, by opowiedział nam o najważniejszym człowieku w swoim życiu. Rozmowę z prezydentem poprowadzi reporter Włodzimierz Nowak.

Zapraszamy wszystkich we wtorek, 28 lutego o godz. 18 do Biblioteki Raczyńskich przy pl. Wolności w Poznaniu (sala nr 5). Wstęp na spotkanie jest wolny, ale prosimy o wstępną rejestrację uczestników. Zarejestrować można się pod adresem akademiaopowiescipoznan.evenea.pl – będziemy do tej strony odsyłać także poprzez naszą stronę poznan.wyborcza.pl.

W razie pytań, prosimy o kontakt mailowy pod adresem: czytelnicy@poznan.agora.pl

* Czytelnicy mogą przysyłać swoje prace na konkurs do 31 marca. Teksty nie powinny być dłuższe niż 8 tys. znaków. Wysłać należy je poprzez specjalny formularz zamieszczony w serwisie Akademii Opowieści: wyborcza.pl/akademiaopowiesci

Komentarze