Capote, wspominając przyjaciółkę, snuje równolegle inną opowieść.

* O co chodzi w Akademii Opowieści?

* Wyślij zgłoszenie konkursowe

* Zapoznaj się z REGULAMINEM

embed

Truman Capote, „Pośród ścieżek do raju i inne opowiadania”, przełożył Zbigniew Batko, Muza, 2006 – portret Nanny Rumbley Faulk zwanej „Sook” w opowiadaniu „Wspomnienie świąteczne” z roku 1956

Wyobraźcie sobie późnolistopadowy poranek. Przedzimowy poranek, dwadzieścia lat temu z górą. Przywołajcie w myślach kuchnię w rozległym starym domostwie w prowincjonalnym miasteczku. Główny element w kuchni to ogromny czarny piec, ale jest tu także wielki okrągły stół i kominek, przed którym zawsze stoją dwa bujane fotele. Właśnie dzisiaj kominek wznowił swoje zwykłe sezonowe buzowanie.

Przy oknie w kuchni stoi kobieta z krótko przystrzyżonymi siwymi włosami. Jest w tenisówkach, ma na sobie powyciągany szary sweter włożony na letnią perkalową sukienkę. Choć drobna i żywa jak miniaturowa kurka chińska, ramiona ma żałośnie przygarbione; to skutek przebytej w młodości choroby. Jej twarz jest niezwykła – niepozbawiona pewnego podobieństwa do twarzy Lincolna, bo tak samo pobrużdżona i ogorzała od słońca i wiatru, ale zarazem delikatna, o drobnych rysach, popatrujące zaś nieśmiało oczy mają barwę sherry.

– Ojejku! – woła, a jej oddech zaparowuje szybę. – Pogoda dziś w sam raz na pieczenie placków z owocami!

Osoba, do której się zwraca, to ja. Mam siedem lat. Ona sześćdziesiąt z kawałkiem. Jesteśmy krewnymi, bardzo dalekimi, i mieszkamy razem od... no, odkąd sięgam pamięcią. W domu mieszkają też inni ludzie, krewni. Chociaż mają nad nami władzę i często przez nich płaczemy, ogólnie biorąc, nie zwracamy na nich za bardzo uwagi. Jesteśmy oboje najlepszymi na świecie przyjaciółmi. Ona nazywa mnie Buddy przez pamięć chłopca, który był jej najlepszym przyjacielem kiedyś w przeszłości. Tamten Buddy zmarł jakieś 50 lat temu, gdy była jeszcze dzieckiem. Zresztą ona wciąż jest dzieckiem.

– Wiedziałam, zanim jeszcze wstałam z łóżka – mówi, odwracając się od okna; oczy błyszczą jej z podniecenia. – Dzwon ratuszowy dźwięczał tak zimno i czysto. I nie słychać było śpiewu ptaków, pewnie już odleciały do ciepłych krajów. Och, Buddy, przestań się wreszcie opychać sucharkami i wyprowadź nasz wózek. I pomóż mi znaleźć mój kapelusz. Musimy upiec trzydzieści placków.

Zawsze jest tak samo: przychodzi taki ranek w listopadzie, kiedy moja przyjaciółka, jak gdyby inaugurując oficjalnie sezon świąteczny, który pobudza jej wyobraźnię i podsyca płomień pełgający w jej sercu, oznajmia: »Ojejku, pogoda dziś w sam raz na pieczenie placków z owocami. Wyprowadź wózek. Pomóż mi znaleźć mój kapelusz«.

Kapelusz, słomkowe koło od wozu przyozdobione aksamitnymi, wypłowiałymi od słońca różami, zostaje po dłuższych poszukiwaniach znaleziony; należał kiedyś do jakiejś bardzo eleganckiej krewnej. Razem wyprowadzamy nasz podstawowy środek transportu, zdezelowany wózek dziecięcy, do ogrodu i pchamy go dalej, do pekanowego zagajnika.

Portret nie istnieje bez tła. Zanim Capote skieruje obiektyw na swoją bohaterkę, najpierw przez cztery zdania prowadzi kamerę po jej otoczeniu. Bujane fotele, kuchnia, piec, okrągły stół, buzujący ogień w kominku w opozycji do listopadowego chłodu, ten obraz niezawodnie wzbudzi w czytelniku pozytywne emocje. Autor chce, żeby przelały się na Sook, zanim jeszcze zacznie o niej opowiadać. Naprawdę nazywała się Nanny Rumbley Faulk, była kuzynką Trumana, która zastępowała mu w dzieciństwie wiecznie nieobecnych rodziców.

Jesteśmy w Alabamie lat 30. XX wieku, sercu amerykańskiego „Biblijnego Pasa”, gdzie panuje fundamentalny hierarchiczny ład. Każdy ma tu swoje miejsce na społecznej drabinie i przypisany mu zestaw konwencjonalnych zachowań. Sook swojemu się wymyka. Jest „freakiem” w ekscentrycznym kapeluszu paradującym przez miasteczko z wózkiem dziecięcym. Capote będzie ją więc rysować w opozycji. Do jej szacownego wieku, bo „ona wciąż jest dzieckiem”; do pozostałych mieszkańców domu – krewnych, którzy „mają nad nami władzę”; a także w opozycji do swojego własnego wizerunku, bo gdy publikuje „A Christmas Memory”, jest już powszechnie kojarzony jako przyjaciel celebrytów w rodzaju Marilyn Monroe, a nie ubogiej staruszki z prowincji z fizycznym i intelektualnym deficytem.

Raz zdobyliśmy siedemdziesiątą dziewiątą nagrodę – pięć dolarów – w ogólnokrajowym konkursie futbolowym. Nie żebyśmy mieli jakieś pojęcie o piłce nożnej. Rzecz po prostu w tym, że bierzemy udział w każdym konkursie, o jakim usłyszymy. (...) Prawdę mówiąc, naszym jedynym zyskownym przedsięwzięciem było Muzeum Rozrywki i Osobliwości, które założyliśmy przed dwoma laty w drewutni na podwórzu. Rozrywką był fotoplastykon ze slajdami z Waszyngtonu i Nowego Jorku, wypożyczony nam przez krewną, która była w obu tych miejscach (wpadła w szał, kiedy odkryła, w jakim celu go pożyczyliśmy), osobliwością zaś trzynogie kurczę wysiedziane przez jedną z naszych kwok. Wszyscy z okolicy chcieli zobaczyć to kuriozum; braliśmy za to od dorosłych po piątce, a od dzieci po dwa centy. I zanim muzeum zostało zamknięte z powodu śmiertelnego zejścia głównej atrakcji, zebraliśmy okrągłe dwadzieścia dolarów. (...)

Moja przyjaciółka nie była nigdy w kinie ani się tam nie wybiera. »Wolę, żebyś mi wszystko opowiedział, Buddy. W ten sposób mogę sobie to lepiej wyobrazić. Zresztą osoba w moim wieku nie powinna nadwerężać wzroku. Kiedy spotkam się z Panem, muszę go wyraźnie widzieć«. Poza tym, że nigdy nie widziała żadnego filmu, nie była nigdy w restauracji, nie oddaliła się na więcej niż na pięć mil od domu, nie dostała ani nie wysłała telegramu, nie czytała niczego poza komiksami i Biblią, nie używała kosmetyków, nie przeklinała, nie życzyła nikomu źle, nie skłamała rozmyślnie i nie pozwoliła, by jakikolwiek pies głodował. A oto kilka rzeczy, które w życiu zrobiła i robi: zabiła motyką największego grzechotnika, jakiego widziano w tym powiecie (z szesnastoma grzechotkami), zażywa tabakę (potajemnie), tresuje kolibry (spróbujcie dokonać tej sztuki!) tak, że balansują jej na palcu, opowiada historie o duchach (oboje wierzymy w duchy) tak barwnie, że człowieka przenika mróz w lipcu, mówi do siebie, chodzi po deszczu, hoduje najpiękniejsze pigwowce japońskie w miasteczku, zna recepty na wszelkie stare indiańskie leki, włącznie z magicznym środkiem do usuwania kurzajek.

Po kolacji udajemy się do pokoju w odległym skrzydle domu, gdzie moja przyjaciółka sypia w żelaznym łóżku, przykrytym zszytą ze skrawków materiału kołdrą i pomalowanym na różowo, bo to jej ulubiony kolor.

Ani jednego przymiotnika, same obrazki. Najbardziej lubię dwa: „mówi do siebie” i „chodzi po deszczu”. Brzmią niemal jak wyznanie miłosne. Trzeba być bardzo czule na kimś skoncentrowanym, żeby dostrzec urodę tak prostych zachowań.

Sook została solidnie uformowana po purytańsku, ale pewna jej cząstka ocalała. Pewnie dzięki odsunięciu, które z kolei jest konsekwencją jej odmienności. Buddy też nie jest taki jak większość dzieci; dlatego trzymają sztamę.

Dobry tekst nie powinien być tylko o tym, o czym jest. Capote, wspominając przyjaciółkę, snuje równolegle inną opowieść. O nieprzystosowaniu i zasmakowaniu w nim. To, co „inne”, okazuje się ciepłe i bezpieczne. Sook uosabia lęk pisarza przed okrucieństwem „normalnego” życia. Choć sama nie potrafi go wyartykułować, przekazuje go chłopcu, który w przyszłości będzie umiał uczynić z niego doskonały użytek.

W AKADEMII OPOWIEŚCI
Przykuj mnie! Opowieścią. Śmigulec pyta, jak pisać o najważniejszym człowieku w życiu
Tomasz Pietrasiewicz: 43 tys. Żydów mieszkało w Lublinie w 1939. O każdym chcemy coś napisać
Nasi autorzy przedstawiają swoich mistrzów małych opowieści: Amos Oz (Michał Nogaś), Truman Capote (Katarzyna Surmiak-Domańska), Franz Kafka (Krzysztof Varga), Antoni Czechow (Lidia Ostałowska), Kurt Vonnegut (Wojciech Orliński), Michał Zoszczenko (Magdalena Grzebałkowska)

Komentarze
Zaloguj się
Chcesz dołączyć do dyskusji? Zostań naszym prenumeratorem