Jakie to uczucie, oglądać własne życie jak film, klatka po klatce? Przekonuje się o tym Edwina Spinner, bohaterka powieści "Przeprowadzka". Fragmenty książki prezentujemy na Wyborcza.pl w dniu premiery.

Lee Clark, młody agent nieruchomości, w okazałym londyńskim domu widzi jedynie nieruchomość, którą musi jak najkorzystniej sprzedać. Właścicielka domu Edwina Spinner to dla niego kolejna zdziwaczała staruszka.

Edwina oprowadza mężczyznę po kolejnych pomieszczeniach, a każdy mebel, każdy detal przywołuje przeżycia z ostatnich pięćdziesięciu lat. Przed oczami ma pierwszego męża Olliego, narodziny bliźniąt, ich dorastanie. Poźniej drugi ślub – z Dickiem – kolejną ciążę, wspólnie przeżyte lata. Ten dom kiedyś tętnił życiem, teraz straszy pustką. W każdym kącie czai się rozpacz, niedopowiedzenia i wspomnienie krzywdy. Co sprawiło, że ta utalentowana, niebanalna kobieta, którą kiedyś była Edwina, zmieniła się w staruszkę przytłoczoną własną samotnością?

Czasem nostalgiczna, ale pełna czarnego humoru "Przeprowadzka" to poruszająca historia brytyjskiej rodziny. Autorką powieści jest Jenny Eclair (ur. 1960), brytyjska satyryczka i pisarka znana z serialu telewizyjnego „Grumpy Old Women” i programu „Loose Women”. Eclair jest laureatką Cabaret Award przewodnika kulturalnego „Time Out”. Jako pierwsza kobieta otrzymała Edinburgh Fringe Festival's Perrier Comedy Award. „Przeprowadzka” to jej szósta książka. Po polsku ukazały się wcześniej „Camberwell beauty” oraz „Jak miło spędzić czas”.

"Przeprowadzka", Jenny Eclair

przeł. Tomasz Kłoszewski
premiera 8 listopada 2017
wydawnictwo W.A.B.

Grupa Wydawnicza Foksal
tytuł oryginału: „Moving”

Jenny Eclair 'Przeprowadzka', przeł Tomasz Kłoszewski, Grupa Wydawnicza Foksal. Premiera 8 listopada 2017
Jenny Eclair 'Przeprowadzka', przeł Tomasz Kłoszewski, Grupa Wydawnicza Foksal. Premiera 8 listopada 2017  fot. materiały prasowe

FRAGMENTY POWIEŚCI „PRZEPROWADZKA”:

___________

Edwina podejmuje decyzję

Edwina chwyta się kurków zimnej i ciepłej wody i wstaje. Wanna trzeszczy, jakby chciała się wyrwać ze swojego łożyska. Ma klasycznie wygięte brzegi, popękaną miejscami emalię i mnóstwo plam od kamiennego osadu, które przypominają barwą rozlaną herbatę. Wszystko się rozpada, myśli Edwina, przeciera zaparowane lustro i uśmiecha się do własnego odbicia. Kim, na Boga, jest ta drobna, srebrnowłosa kobieta z brązowymi jak u wiewiórki oczami? Gdzie się podziała piękna, wesoła dwudziestodwuletnia brunetka z czerwonymi ustami i jędrnym brzuchem?

Nadal tam jest, stwierdza i przypomina sobie swoją starą rosyjską matrioszkę. W środku są wszystkie Edwiny, od samotnej małej dziewczynki, uczennicy szkoły z internatem, do nadpobudliwej studentki akademii sztuk pięknych, młodej żony i wreszcie wdowy – wszystkie jej wcielenia tam są, upchane po kolei, aż po najmniejszą malutką laleczkę, która kryje się na samym dnie, pewnie nie większa niż orzeszek.

Jestem wciąż sobą, stwierdza; siada i zaczyna się wycierać. Ręcznik jest postrzępiony, a lustro stare i zmatowiałe.

Zanim przeszła operację usunięcia katarakty, była błogo nieświadoma oznak otaczającego ją rozkładu, ale rok temu, kiedy wróciła z kliniki okulistycznej w Moorfields i zaczęła nosić plastikowe soczewki kontaktowe, nagle dostrzegła zwisające z sufitu filigranowe pajęczyny, odchody myszy w kuchennych szafkach i spustoszenia dokonane przez korniki.

Dom zaczął się buntować przeciwko niej. Codziennie pokazywał, na co go stać, jak rozkapryszone chore dziecko. Na listwach przypodłogowych pojawiły się cienkie pęknięcia, woń stęchlizny zaczynała drapać w gardle, w toalecie na dole już dwa razy trzeba było naprawiać zerwany sznur od spłuczki. Ogród zmienił się w dziką dżunglę; szyby w suterenie pokryły się zgniłym, zielonkawym nalotem. Bluszcz tak się rozrósł, że w kuchni nawet w czerwcu było ciemno jak w gęstym lesie. Dom wyraźnie daje do zrozumienia, że powinna się stąd wynieść. Wyznaczony jej czas minął, teraz kolej na kogoś innego. To miejsce potrzebuje rąk silniejszych niż jej piegowate dłonie, którymi niepewnie chwyta się poręczy przy schodach. Moje małe, stare ręce, myśli. Budynki z epoki georgiańskiej są wrogo nastawione do starszych ludzi, konkluduje i idzie powoli do sypialni, w której leży dywan upstrzony plamami pleśni; musi się mocno wysilić, żeby wysunąć szufladę mahoniowej komody z bielizną.

(...)

Coraz większa część domu pozostaje niewykorzystana – do niektórych pokojów Edwina nie zaglądała już od miesięcy. Może powinna sobie zafundować wycieczkę z przewodnikiem, zobaczyłaby swój dom oczami kogoś innego, a może nadszedł czas, by go sprzedać. Już kiedyś coś podobnego przyszło jej do głowy, szybko jednak odrzuciła ten pomysł, uznała, że jest niedorzeczny i śmieszny. Ale tym razem wszystko układa się w logiczną całość – nie chce być dłużej więźniem własnej przeszłości.

Oczywiście będę musiała zrobić generalne porządki, dochodzi do wniosku, kiedy po raz pierwszy od wielu tygodni decyduje się zasłać łóżko. Zwykle wydaje się jej to bez sensu, zważywszy, że wstaje późno, po południu ucina sobie drzemkę, a wieczorem kładzie się wcześnie. Prze- ścieradła są szare. Kiedyś miała pomoc domową, która zajmowała się praniem i prasowaniem, ale Alicia od dawna jest na emeryturze, a Edwina nie zniosłaby stresu, z jakim musiałaby się uporać, gdyby chciała zatrudnić kogoś innego. W dzisiejszych czasach wszystko załatwia się przez internet. Jakieś pięćdziesiąt lat temu spotkała Alicię przez przypadek, na ławce w parku; przegadały dwie godziny i Edwina zaproponowała jej pracę. No tak, ale to zdarzyło się w ubiegłym wieku. Kochana Alicia, mieszka na Saint Lucii i nadal pisze do Edwiny – przysyła koperty wypchane fotografiami swoich wnuków: Lucindy, Cuthberta, Dibble’a i Grubba. Edwina czasem odpisuje i wysyła pośpiesznie nabazgraną kartkę. Po wystawie w Royal Academy kupiła cały zestaw pocztówek z pracami Davida Hockneya. Kiedy to było? Rok temu? A może dwa lata?

Rzadko teraz bywa na wystawach. Postępuje głupio, bo przecież autobus jadący do centrum ma przystanek tuż przed jej domem, ale czasem wygodniej jest nigdzie nie wychodzić i oglądać w telewizji Skarby ze strychu. Edwina wkłada oliwkowe sztruksy. Nie przytyła od czasu, kiedy po raz pierwszy wychodziła za mąż. O drugim razie nie ma co wspominać. Natychmiast stają jej przed oczyma oba śluby: obydwa odbyły się w urzędzie stanu cywilnego, nigdy nie wyjechała w podróż poślubną, pierwszy brała w optymistycznej białej sukience do kolan, a drugi w szarej, statecznej i stonowanej. Rzecz jasna od tego czasu nieco przybrała na wadze, ale nigdy nie musiała nosić większych rozmiarów niż dziesiątka. Nie licząc okresów ciąży, rzecz jasna.

(...)

Jakie to dziwne, że to ona wyprowadzi się stąd jako ostatnia. Przez ułamek sekundy słyszy, jak biegają po schodach – tupot kroków, śmiech, a potem cisza. Tylko nie płacz! – napomina samą siebie.

(...)

„Niosący znamiona zużycia” – byłoby łagodnym okreś-leniem, jakim można by opisać to pomieszczenie. Wszystko tu pamiętało lepsze czasy: postrzępione poduszki na krzesłach, z których odchodzi farba, i puste kuliste akwarium na parapecie, pokryte grubą warstwą kurzu. Widać ślady po dawnych ranach odniesionych w bitwach stoczonych przez rodzinę w zmaganiach z życiem, a jedyną wskazówką, że ktoś tu teraz mieszka, jest spleśniała pomarańcza leżąca w ceramicznej misie. Edwina siada na sofie. Wygląda na to, że od dłuższego czasu nie wyrzucała starych gazet – całe ich sterty poupychane są po różnych kątach. Może warto byłoby rozpalić ognisko w ogródku i spalić, co się da; nie powinna nawet próbować niczego przeglądać. Lepiej wszystko zniszczyć, niż przekopywać się z mozołem przez wspomnienia z ca-łego życia i zastanawiać się, co zachować. Po prostu puścić z dymem te rupiecie i przy okazji upiec kartofla na żałobnym stosie przebrzmiałych wspomnień. Chłopak zerka na sufit. – Rzadko się to już widuje. Edwina patrzy na wyciąg do suszenia bielizny, który kiedyś uginał się pod ciężarem mokrych prześcieradeł i niemowlęcych koszulek bliźniąt. W ciągu kolejnych lat ich ubrania przemieniały się ze śpioszków w biało-niebieskie bawełniane bluzeczki (okres przedszkola), a potem w ceglaste sztruksowe spódniczki i szorty (szkoła podstawowa), a później… Och, później wszystko się pokomplikowało. Trzy różne komplety mundurków, trzy różne szkoły, a każda z nich odegrała swoją rolę wtej historii. Gdyby Rowena nie była taka bystra, Charlie tak podatny na wpływy, a Lucas tak zarozumiały… – Od dawna tu pani mieszka? – Tak – odpowiada. Jest zadowolona, że przynajmniej jej stare majtki nie wiszą mu nad głową. – Dłużej, niż pan żyje na tym świecie, dużo dłużej. Ponad pięćdziesiąt lat w tym samym domu.

(...)

Nagle przypomina sobie, jak tu, na dole, razem z bliźniętami, kiedy były jeszcze małe, przygotowywała ciasteczka ryżowe; nawet dziś przechodzą ją dreszcze na wspomnienie chwili, gdy nakładali lepką masę do cienkich papierowych foremek i po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że Rowena jest o wiele zręczniejsza od Charliego. Od tamtej chwili zaczęła mieć wątpliwości co do swojego pięknego synka. Widziała, jak błądzi nerwowo wzrokiem, przenosi spojrzenie z jednej rzeczy na drugą, jak nie jest w stanie skupić się nawet przez chwilę. Kiedy to zauważyła, nie mogła już udawać, że jest inaczej: Rowena potrafiła usiąść nad książką, obejrzeć obrazki i zrozumieć sens zawartej w nich historii; Charlie siedział obok niej i wykonywał te same ruchy, choć książka leżała przed nim do góry nogami. Nagle wstawał znudzony, odchodził i najczęściej kończyło się na tym, że przytrzaskiwał sobie gdzieś palec albo nabijał guza. – To trzpiot – mówiła Alicia i śmiała się z wygłupów Charliego, ale czasem i ona wyglądała na zaniepokojoną. Oczywiście były te cztery lata, kiedy Edwina nie musia-ła się o niego martwić, cztery wspaniałe lata, gdy wydawało się, że Charlie ma przed sobą jasną, bezpieczną przyszłość. – Mój syn, chórzysta z Westminster – mówiła z dumą. Nie chciała, żeby zamieszkał w internacie – miał dopiero dziewięć lat – ale pocieszał ją fakt, że szkoła była nieopodal. Mogła wsiąść do autobusu i pomachać mu przez szybę, a gdyby wydarzyło się coś złego (jej lub jemu), potrafiłaby wtargnąć do tamtego budynku i zabrać go do domu, owiniętego w kocyk. To Dickie namówił ją, żeby posłała tam syna. Ich romans zaczął się niedawno, on spędzał coraz więcej czasu na Kennington Road, a Charlie potrafił przeszkadzać im w najbardziej nieodpowiednich chwilach. Rzecz jasna zdaje sobie teraz sprawę, że dla jej kochanka odesłanie Charliego było jak najbardziej na rękę, ale wówczas sądziła, że Dickie robi to ze szczerego serca. – To życiowa szansa – przypochlebiał się. – Większość matek wiele by dała za coś takiego, nie możesz pozbawiać go takiej możliwości. Zresztą chłopcy świetnie sobie radzą w internacie, spodoba mu się.

(...)

To było oczywiste kłamstwo – dziewczyny lubiły chudych chłopców. Przepadały za Charliem. Jego powodzenie u płci przeciwnej złościło Lucasa. Charlie był nonszalancki wobec swoich zdobyczy, zapłakane dziewczyny wydzwaniały i pytały o niego, a nastoletni casanova z Kennington mówił wtedy rozgorączkowanym szeptem: – Powiedz, że mnie nie ma. – I odchodził na palcach, jakby w aparacie telefonicznym krył się jadowity wąż.

Rowena kłamała dla niego, Lucas wprost przeciwnie. – Niestety, nie chce z tobą rozmawiać. Możesz już tu nie dzwonić. Charlie już wtedy był rozwiązły. Chociaż o rok młodszy od Lucasa, już chwalił się malinkami, a raz poinformował przybranego brata, że chyba złapał mendy. Lucas z początku nie wiedział, o czym on, na Boga, mówi: w co złapał te mendy, do czego są mu potrzebne? Ten chłopak jest niepoważny. Dopiero Rowena to wyjaśniła: – Chodzi mu o wszy łonowe – powiedziała znudzonym tonem i dodała: – Pamiętaj, Charlie, że nie mam zamiaru wyczesywać ich z twoich świńskich włosów na jajach. Musisz sobie radzić sam, stary. W rozpalonej wyobraźni Lucasa Charlie w swoim internacie wiódł życie jak jakiś James Bond i zaliczał kobiety, które wyglądały jak Britt Ekland w Człowieku ze złotym pistoletem. Ich przeciwieństwo stanowiły dziewczyny z pobliskich szkół żeńskich, przywożone autokarami na potańcówki do Wyebourne. Były albo za ładne, by Lucas ośmielił się na nie spojrzeć, albo tak samo niezdarne i brzydkie jak on. Jedyną dziewczyną, którą bliżej znał, była przybrana siostra. Mądra, czujna Rowena o ciętym języku i kompletnym braku zainteresowania rzeczami, które uważała za głupie: ubraniami, butami czy popem. Chadzała własnymi ścieżkami, czytała trudne książki, słuchała dziwnej muzyki i dopóki nie opuściła domu, nie była zbyt towarzyska. W londyńskiej szkole dziennej miała dwie przyjaciółki: malutką dziewczynę, która cierpiała na jakąś chorobę hamującą wzrost, i milczącą Chinkę, matematyczną geniuszkę.

(...)

Zawsze już będzie przedtem i potem: zanim policja przyszła po Charliego; nim odebrała telefon od matki; kiedy Elise jeszcze żyła, i to, co wydarzyło się później. Czuje pulsującą w szyi tętnicę. Zastanawia się, czy wzrost ciśnienia spowodowany jest zdenerwowaniem, i przypomina sobie, że musi zabrać naszyjnik. Jeśli pokój Charliego jest zamknięty, przynajmniej wie, gdzie jest klucz. Skrada się na dół, upewnia, że nikogo nie ma, zabiera spod schodów klucz z breloczkiem Pinokia i szybko wchodzi do nory Charliego. Zasłony są nadal do połowy zaciągnięte, pokój wygląda na opuszczony. Siada na łóżku i wącha poduszkę. Wyczuwa wyraźnie zapach Charliego, swój także, choć jest dużo słabszy. Naszyjnik leży tam, gdzie go odłożyła. Kiedy sięga po niego, słyszy, jak otwierają się frontowe drzwi i w hallu rozlega się głos Roba: – Pokój Charliego jest tu, po lewej stronie. Wezmę tylko klucze. Nie ma takiej potrzeby, Fern zostawiła drzwi szeroko otwarte. Do środka zdecydowanym krokiem wchodzi niewysoka kobieta w średnim wieku. W jej postawie jest coś szczególnego, jest imponująca, myśli Fern, tylko takim słowem potrafi ją określić. Kobieta ma na szyi marokańską chustę, niesamowicie gęste, kręcone włosy ze srebrnymi pasemkami podkreślają wystające kości policzkowe twarzy. Tuż za nią stoi dziewczyna. Ona także ma szczupłą twarz, jest dużo chudsza od matki, właściwie wygląda jak szkielet. Ma duży haczykowaty nos i jest wymizerowana, trudno nazwać ją atrakcyjną. Wygląda, jakby niedawno ścięła włosy: jej grzywka jest krótka i postrzępiona. Fern od razu wie, że to Rowena. Rowena i jej matka. Matka Charliego, Edwina Treadaway.

'Przeprowadzka', Jenny Eclair, przeł. Tomasz Kłoszewski, premiera 8 listopada 2017, wydawnictwo W.A.B.
'Przeprowadzka', Jenny Eclair, przeł. Tomasz Kłoszewski, premiera 8 listopada 2017, wydawnictwo W.A.B.  fot. materiały prasowe

Komentarze