Siedział z nami Władysław Bartoszewski, prezes polskiego PEN Clubu, więc raz w tygodniu organizowaliśmy jego spotkania "Pod kiblami", bo tam był szerszy korytarz. Wystawiliśmy też "Dziady", rolę ducha grał Tadeusz Mazowiecki, co bardzo wszystkich cieszyło.

13 grudnia 1981 r., w pierwszym dniu stanu wojennego internowano 3392 osoby spośród 4318 przewidzianych do internowania, w tym 88 członków i współpracowników KOR, 78 członków KPN, 135 osób z Komisji Krajowej „Solidarności". W ciągu następnych dni dowożono kolejne osoby. „Internaty" - w sumie 50 miejsc - mieściły się w normalnych więzieniach, gdzie wydzielano odrębne oddziały, albo na terenie poligonów wojskowych. Najbardziej znane to m.in. Arłamów gdzie siedział Lech Wałęsa, a także Białołęka, Jaworze, Iława, Gołdap, Darłówko. Liczba internowanych się zmieniała, bo część zwalniano (zwykle z przyczyn zdrowotnych), ale też wciąż zamykano nowych. Internowani
prowadzili ożywioną działalność. Drukowano nielegalnie własne znaczki pocztowe, prowadzone wykłady z różnych dziedzin.

Z Antonim Pawlakiem* rozmawia Adam Leszczyński

 

Adam Leszczyński: Zaraz po stanie wojennym wydał pan bardzo nietypowe, antyheroiczne wspomnienia z internowania. Nie było tak strasznie, jak dziś wielu ludzi
wspomina?
Antoni Pawlak: Miałem świadomość, że ukaże się wiele heroicznych książek o tym, jak cierpieliśmy za ojczyznę. A to była tylko jedna strona medalu. Pomyślałem, że pokażę
drugą. Gdzieś w połowie lat 80. Oficyna Literacka, podziemne wydawnictwo z Krakowa, wydała książkę Andrzeja Jagodzińskiego „Banici” - zbiór wywiadów z pisarzami z Czechosłowacji. Napisałem do niej wstęp. Wyłuszczyłem w nim moją teorię, że dwa sąsiednie narody, Polacy i Czesi, dzielą nie tylko góry, ale wszystko, z mentalnością na czele. To się bierze głównie z tego, że młody Polak czyta „Trylogię”, w której pan Wołodyjowski wysadza się w Kamieńcu Podolskim, a młody Czech czyta w tym samym
czasie „Przygody dobrego wojaka Szwejka”. Ta druga optyka jest mi bliska.
Pisze pan, że internowanie było jak „rozpięcie na pluszowym krzyżu”.
- To chyba powiedzenie Tadeusza Mazowieckiego, z którym siedziałem w Jaworzu [dziś Zachodniopomorskie]. Wyjątkowy obóz, w sąsiedniej Iławie bito, u nas nie, siedzieli
tam intelektualiści. Z nami się po prostu pieszczono. Nieustająco zamęczał pan władze skargami i zażaleniami.
Tak łatwo to znosiły?
- Wiedziałem, że jak się napisze podanie, to oni muszą odpowiedzieć, bo na tym polega biurokracja. Po wtóre - moje podania i ich odpowiedzi będę mógł swobodnie wywieźć, bo
to dokumenty urzędowe. Wysyłałem je, żeby mieć materiały do opisania internowania. W żadnym z obozów - bo najpierw byłem w Białołęce, potem w Jaworzu, a następnie w Darłówku - nie próbowano mi tego zabrać.

Cała rozmowa z Antonim Pawlakiem w poniedziałkowej „Ale Historii”, dodatku do „Gazety Wyborczej”.

 

Więcej