Gregory Crewdson to jeden z najważniejszych współczesnych fotografów, ale jego twórczość nie jest w Polsce szeroko znana. Na wystawę tego artysty nie ma co liczyć, więc polskim miłośnikom fotografii pozostaje śledzenie jego kariery w internecie i w dostępnych jedynie w wyspecjalizowanych księgarniach książkach fotograficznych. Polecam szczególnie to drugie rozwiązanie, bo fotografie autorstwa Gregory'ego Crewdsona oglądane na papierze wywierają niezwykłe wrażenie.
Opublikowany niedawno nowy album artysty: "Cathedral of the Pines" dokumentujący zaprezentowaną w marcu wystawę - pierwszą po pięcioletnim milczeniu - to dobra okazja do przyjrzenia się twórczości tego nowatorskiego fotografa.
Autor: Dominik Tomaszczuk
Ludzie, którzy zetknęli się ze sztuką Crewdsona zazwyczaj mają podobne skojarzenia: opisują jego fotografie jako mocno aranżowane, niemal "filmowe". Z kinowym oświetleniem, kinową kolorystyką i klimatem przywodzącym na myśl dzieła mistrzów kinematografii. Trzeba jednak doprecyzować: nie chodzi tu o kino ogólnie, a o konkret - o kino amerykańskie.
Krytycy fotografii często podkreślają fakt, że Gregory Crewdson to artysta, który fotografowane przez siebie sceny dopracowuje niczym najdokładniejsi reżyserzy filmowi. Piszą też, że jego zdjęcia potrafią trzymać w napięciu niczym dobry thriller. I że każdy kadr to samodzielna, kompletna historia.
Autor: Dominik Tomaszczuk
To wszystko prawda. Crewdson pieczołowicie planuje każde ujęcie. Naprawdę pieczołowicie. Nie mam na myśli ustawienia aparatu na statywie, dopracowania oświetlenia i wciśnięcia spustu migawki. Crewdson niekiedy pracuje nad kadrem przez wiele miesięcy, a przy realizacji jego pomysłów pracuje kilkadziesiąt osób - jak na planie sporego filmu (zdarza mu się zresztą zatrudniać gwiazdy filmowe - w jego sesjach brała udział m.in. Julianne Moore).
Ostateczny obraz powstaje z czasem nawet kilkudziesięciu łączonych bezszwowo (i analogowo!) kadrów wykonanych kamerą wielkoformatową. Artysta sam nawet nie wciska spustu migawki aparatu. Krąży po studiu niczym reżyser po planie i koordynuje pracę ekipy.
Autor: Dominik Tomaszczuk
Ale sam autor od tej "kinowości" nieco się dystansuje. Podkreśla, że dla niego fotografia różni się od kina czy literatury przede wszystkim jednym prostym faktem ? jest statyczna. Ten banalny wniosek ma dla twórczości Gregory'ego Crewdsona kluczowe znaczenie. - "Bezruch jest szczególnie zgodny z moim sposobem myślenia" - mówi w wywiadzie dla American Photo. I dalej: - "Mam dysleksję i nieruchome obrazy mają dla mnie więcej sensu. Wiem, jak je czytać".
Zdecydowanie wie też jak nimi opowiadać.
Autor: Dominik Tomaszczuk
To tyle jeśli chodzi o warsztat. Natomiast co do inspiracji Crewdson nigdy nie ukrywał, że filmy i, jak mówi "sposób w jaki filmy wyglądają", to istotna część jego życia. Nie raz podkreślał, że kocha kino, ale sam nigdy nie byłby w stanie nakręcić filmu. - "Fascynuje mnie opowiadanie historii poprzez pojedynczy moment, a nie poprzez czas".
Autor: Dominik Tomaszczuk
Od kinowego wymiaru swoich dzieł Gregory Crewdson nieco się odżegnuje, ale od ich drugiej kluczowej cechy - "amerykańskości" - już by się zdystansować nie mógł. Byłoby to z góry skazane na niepowodzenie, bo fotografia Crewdsona jest amerykańska do szpiku kości. Jest wręcz meta-amerykańska. To amerykańska fotografia opowiadająca o Ameryce i amerykańskiej kulturze.
Każde zdjęcie to wizualnie wysmakowany majstersztyk przepełniony kliszami, archetypami, aluzjami do motywów zaczerpniętych z klasyki amerykańskiej fotografii, kina, literatury i popkultury ogółem. Również z tego powodu fotografie Crewdsona są łatwe w odbiorze - współczesny widz choćby powierzchownie obeznany z zachodnią kulturą i popkulturą swobodnie je odczytuje.
Autor: Dominik Tomaszczuk
Widać to w każdym kolejnym projekcie. Te najbardziej znane "Twilight" (1998-2002), "Dream house" (2002 r.), "Beneath the Roses" (2003-2008), "Sanctuary" (2012), "In a Lonely Place" to wybitne przykłady żonglerki pozornie zgranymi motywami. I do tego inspiracje, do których autor sam się przyznaje: Lynch (szczególnie "Blue Velvet"), Welles, Hitchcock, Spielberg, Hopper. Choć zdarzyło mu się też wspomnieć nazwisko Yasujiro Ozu - "najbardziej japońskiego z japońskich reżyserów". Może stąd te widoczne w wielu fotografiach Crewdsona ciągoty do ograniczania formy. Bo i swobodny minimalizm łatwo u niego znaleźć.
Autor: Dominik Tomaszczuk
Ale pod warstwą wizualną rodem z filmów braci Coen kryje się złożona treść. Crewdson to taki fotograficzny psychoanalityk (być może ma to po ojcu - psychoterapeucie). Łatwo w jego dziełach doszukać się drugiego dna, zazwyczaj uwypuklającego typowe amerykańskie lęki i obsesje.
Ale może to pułapka - oniryczny, odrealniony nastrój scen zachęca do podobnych poszukiwań. A te fotografie równie dobrze można odbierać na poziomie o wiele bardziej dosłownych - śledząc scenariusze małych historii, które Crewdson zawiera w obrazach.
Autor: Dominik Tomaszczuk
Najnowszy projekt artysty - "Cathedral of the Pines" - powstał po pięcioletniej przerwie. Fotograf potrzebował tego czasu, by uporać się z trudnym okresem w życiu. Crewdson w 2011 roku rozwiódł się i wyprowadził z Nowego Jorku do małego miasteczka Becket w zachodnim Massachusetts. Zamieszkał w pobliżu swojego domu rodzinnego. Tam - jak mówi - przeżył coś w rodzaju artystycznego przebudzenia. Godzinami spacerował samotnie po lesie, gdzie natrafił na szlak zwany właśnie "Cathedral of the Pines". - "Ta nazwa i przyroda dostarczyły mi pomysłów na całą serię prac" - mówi.
Po ponad 20 latach fotografowania głównie wnętrz domów i pustych ulic amerykańskich miasteczek Crewdson wkroczył na nieco inny obszar. W kadrach pojawiło się więcej przyrody, otwartych przestrzeni i światła. Ale mimo tych nowości odrealniony, niepokojący nastrój zdjęć nie uległ zmianie. Widać, że to wciąż ten sam twórca, i to w dobrej formie.
Autor: Dominik Tomaszczuk
Wszystkie komentarze