"Lista Wildsteina" umorzona

Nie wiadomo, kto w IPN wydał listę. W pierwszą rocznicę wszczęcia postępowania w sprawie wyniesienia z IPN przez Bronisława Wildsteina listy domniemanych agentów tajnych służb PRL prokuratura umorzyła najważniejsze wątki sprawy

Doniesienie do prokuratury złożył Generalny Inspektor Ochrony Danych Osobowych Ewa Kulesza. Po wyniesieniu "listy" Kulesza przeprowadziła w IPN kontrolę, która wykazała, że Instytut nie zabezpieczył archiwów zgodnie z wymogami ustawy o ochronie danych osobowych i nie zarejestrował baz danych w GIODO. Kulesza uznała, że ówczesny prezes IPN Leon Kieres popełnił przestępstwo niedopełnienia obowiązków związanych z ustawą o ochronie danych.

Kieres uznał natomiast, że ta ustawa go nie obowiązuje. Między nim a Kuleszą doszło do ostrego spięcia w Sejmie podczas składania wyjaśnień w tej sprawie.

Umarzając sprawę, prokuratura dla Warszawy Pragi uznała wprawdzie, że ustawa o ochronie danych obowiązuje IPN, ale nie było przestępstwa niedopełnienia obowiązków.

Umorzyła trzy wątki sprawy: (ujawnienia osobie nieuprawnionej skopiowanej bazy danych stanowiących tajemnicę służbową - z powodu niewykrycia, kto z pracowników IPN-u przekazał listę Wildsteinowi; niedopełnienia obowiązku zabezpieczenia danych przed wyciekiem - z powodu niezaistnienia przestępstwa. - Prokurator uznał, że dane były zabezpieczone - wyjaśniła nam rzeczniczka prokuratury Renata Mazur; niedopełnienia obowiązku zgłoszenia zbiorów danych w Biurze Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych - wobec niestwierdzenia przestępstwa. - Prokurator uznał, że aby stwierdzić popełnienie takiego przestępstwa, należałoby udowodnić, że sprawca działał umyślnie - wyjaśniła prokurator Mazur.

Małgorzata Kałużyńska-Jasak, rzeczniczka GIODO, jest zdumiona: - Niewłaściwe zabezpieczenie danych stwierdziła kontrola GIODO, organu uprawnionego do takiej oceny. Trudno mi polemizować ze stanowiskiem prokuratury, bo nie znam uzasadnienia. Ewentualne odwołanie się od decyzji o umorzeniu rozważymy, kiedy je dostaniemy.

Prokuratura będzie badała dalej tylko jeden wątek: czy pracownicy IPN-u popełnili przestępstwo, ujawniając w mediach informacje z archiwów Instytutu. Chodzi o publiczne wypowiedzi m.in. członków Kolegium IPN, że ta czy inna osoba publiczna, której nazwisko znalazło się na "liście Wildsteina", była lub nie była agentem tajnych służb. Takie "świadectwo" dał m.in. prof. Andrzej Friszke w telewizyjnym programie Jacka Żakowskiego "Summa zdarzeń" prof. Jadwidze Staniszkis.

O wycieku "listy Wildsteina" jako pierwsza napisała "Gazeta". Lista krążyła wtedy wśród dziennikarzy, pojawiła się w internecie. Zawierała ponad 160 tys. nazwisk - według IPN-u były to wymieszane nazwiska funkcjonariuszy, tajnych współpracowników i osób, które tajne służby PRL-u chciały zwerbować.

Do wyniesienia listy przyznał się Bronisław Wildstein, wtedy dziennikarz "Rzeczpospolitej". Mówił, że chciał przyspieszyć lustrację. Tysiące osób, których nazwiska znalazły się na liście, domagało się od IPN-u stwierdzenia, że nie byli agentami. Pilnie znowelizowano ustawę, zobowiązując IPN do wydawania zaświadczeń, że nazwisko na "liście" nie dotyczy danej osoby. Niektóre osoby z "listy" wytoczyły IPN-owi procesy o ochronę dóbr osobistych.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.