Skandal z chińską wystawą sztuki tybetańskiej

Dzieła sztuki i rzemiosło zrabowane w Tybecie przez Chińczyków prezentuje od wczoraj Muzeum Archeologiczne w Krakowie. - Prawowity właściciel wystawianych dzieł żyje na wygnaniu w Indiach lub cierpi prześladowania w Tybecie, a złodziej obwozi je po świecie i zarabia na tym jeszcze pieniądze - mówi Adam Kozieł z Fundacji Helsińskiej

Dzieła pochodzą ze zbiorów chińskich i to chińska ambasada sprawuje pieczę nad ekspozycją. Nie ma ani słowa o okupowaniu Tybetu przez komunistyczne Chiny i niszczeniu tamtejszej kultury.

- Równie dobrze rosyjski ambasador mógłby otworzyć u nas ekspozycję rękodzieła zagrabionego w Czeczenii - uważa Piotr Cykowski, wiceprezes Polskiego Towarzystwa Przyjaciół Tybetu. - Chińskie władze chcą w ten sposób legitymizować zawłaszczenie tybetańskich dzieł sztuki i prezentować się na świecie jako mecenas kultury. Szkoda, że do tego dają się wykorzystywać nasze muzea.

Zabytkowe dzieła trafiły do Krakowa z państwowych zbiorów w Chinach. Wystawę otworzył wczoraj chiński ambasador w Polsce Yuan Guisen. Chwalił współpracę z krakowskim muzeum, z którym wcześniej przygotował trzy inne wystawy.

W gablotach pokazano setki unikalnych zabytków z Tybetu. Są m.in. rytualne maski, instrumenty muzyczne, meble, chorągwie i obrazy sakralne - thanki, które w lamaizmie (tybetańskiej odmianie buddyzmu) pełnią funkcję ikon. Wcześniej zdobiły one świątynie, klasztory i zwykłe domy, służąc do medytacji.

- W Chinach jest 56 narodowości. Prawie każda od wielu lat zachowuje swoją kulturę, także tybetańska - zapewniał ambasador oklaskiwany m.in. przez dyrektora muzeum Jacka Rydzewskiego.

Muzealnicy nie przejęli się krytyką na łamach lokalnej "Gazety" ani protestem Towarzystwa Przyjaciół Tybetu, które na wystawie rozrzuciło ulotki przypominające chińskie represje w Tybecie. Zapewniali, że stronią od polityki. Interesuje ich jedynie etnografia i sztuka.

- Ile osób z Krakowa mogłoby pojechać do Tybetu i obejrzeć takie dzieła? Skoro nasz rząd i inne utrzymują normalne stosunki dyplomatyczne z Chinami, to dlaczego nie mamy współpracować przy podobnych projektach? - broniła wystawy Jadwiga Dmytrów odpowiedzialna za przygotowanie ekspozycji.

Komisarz wystawy Henryk Brandys, znawca kultury Dalekiego Wschodu z Państwowego Muzeum Etnograficznego w Warszawie, przekonywał, że chińskie władze dbają obecnie o tybetańskie zabytki. Zniszczenia, owszem, były, ale w czasie rewolucji kulturalnej. Podobnie jak w całych Chinach.

- Ekspozycja jest pozbawiona propagandy. Zawiera jedynie stwierdzenie, że Tybet to prowincja Chin. Ale faktów nie zmienimy. Podjudzanie nikomu nie wyjdzie na zdrowie - powiedział "Gazecie" komisarz Brandys.

Ireneusz Dańko

Dla "Gazety"

Adam Kozieł, Helsińska Fundacja Praw Człowieka

- W podobnych sytuacjach na Zachodzie wielu komentatorów nie waha się użyć drastycznych porównań do wystawy judaików pod patronatem Heinricha Himmlera. To przecież chińskie władze odpowiadają za eksterminację Tybetańczyków, w trakcie której zginęło około 1,2 miliona ludzi. Teraz co prawda nie prowadzi się już ludobójczej polityki w Tybecie, ale na porządku dziennym pozostają prześladowania. W 1994 r. wydano ponownie otwartą wojnę tożsamości tybetańskiej. Zmusza się mnichów i mniszki do podpisywania lojalek wobec rządu w Pekinie. Oporni są torturowani i zastraszani. Równolegle chińska propaganda przedstawia swój rząd jako mecenasa sztuki tybetańskiej. Wygląda to tak, że prawowity właściciel wystawianych dzieł żyje na wygnaniu w Indiach lub cierpi prześladowania w Tybecie, a złodziej obwozi je po świecie i zarabia na tym jeszcze pieniądze.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.