W telewizji pokażą: ?Portrecista",

- reż. Ireneusz Dobrowolski, Polska 2005. Wtorek, TVP 1, godz. 22.55

Zdjęcia więźniów Auschwitz od 60 lat publikowane w książkach i encyklopediach są z reguły niepodpisane i uważane za anonimowe.

Mają jednak swojego autora. To mieszkający w Żywcu 89-letni Wilhelm Brasse, który od lat próbuje zapomnieć o piekle, które dzień po dniu fotografował. Dokumentalista Ireneusz Dobrowolski namówił go jednak, żeby opowiedział o tym, co przeszedł, przed kamerą. Trwająca godzinę opowieść nagrywana była przez 10 dni.

Brasse, syn Austriaka i Polki, fachu nauczył się przed wojną w atelier ciotki w Katowicach. Był utalentowanym fotografem.

Na randki umawiał się z niemieckimi dziewczętami. - Nosiły medaliki, w których zamiast obrazka ze świętym było zdjęcie Adolfa Hitlera - wspomina.

Odmówił podpisania reichslisty. 31 sierpnia 1940 r. trafił do Auschwitz, gdzie wytatuowano mu numer 3444. Wierzy, że szczęśliwy, bo przeżył. Aż do ewakuacji obozu kazano mu fotografować więźniów. Sam szacuje, że wykonał portrety blisko 50 tysięcy osób.

Do jego pracowni więźniowie czekali w kolejce, po uprzednim umyciu. Wykonywał im po trzy policyjne fotografie: najpierw w nakryciu głowy, pod kątem, a potem już z gołą głową - en face i z profilu. Nie wolno było się uśmiechać ani krzywić. Kto nie umiał odpowiednio pozować, był bity, dlatego wielu więźniów ma posiniaczone twarze.

Najbardziej poobijani byli Żydzi. - Jednego kapo prosiłem, żeby ich nie męczył, bo źle wyjdą na zdjęciach - opowiada. - Tłumaczyłem, że skoro i tak mają umrzeć, to mógłby ich zabijać ciosem pałką w głowę, zamiast kopać albo dusić łopatą. Całe życie wlecze się to za mną. To nie do pomyślenia, żeby tak prosić o lekką śmierć.

Wykonywał też portrety podoficerów i oficerów gestapo, także tych najważniejszych. Traktowali go grzecznie, ze zdjęć byli zadowoleni, a z tej wdzięczności korzystało całe komando, do którego przypisano portrecistę. Dobrze zapamiętał piękną i młodą SS-mankę, która zapragnęła mieć portret z obnażonymi piersiami. Niedługo później się otruła, nie mogła znieść tego, co widziała na co dzień.

Najtrudniejsze jednak były zdjęcia dla obozowych lekarzy. Jeden żądał fotografii tatuaży więźniów, w tym polskiego marynarza, który na plecach miał Adama i Ewę w raju. Po jego śmierci lekarz wydał pracującym w krematorium polecenie, żeby ten tatuaż wyciąć i wypreparować.

Dla doktora Wirtza wykonywał ginekologiczne zdjęcia kobiet, na których prowadzono eksperymenty medyczne mające na celu wywołanie raka macicy. Współpracujący z Niemcem więzień nazwiskiem Salomon, przed wojną profesor medycyny w Monachium, przyprowadzał do fotografa kobiety, które kładł na fotelu ginekologicznym i usypiał zastrzykiem. Ich chore macice wyciągał na zewnątrz kleszczami. - Był zadowolony, że dobrze widać zmiany chorobowe - wspomina fotograf.

Także doktor Mengele zlecał pracę Brassemu. Na wspomnienie czwórki nagich, wychudzonych dziewcząt, na których prowadzono eksperymenty i które musiał sfotografować nago, głos mu się łamie. - Wiedziałem, że będą żyły dopóty, dopóki będą eksploatowane jako obiekty badań - mówi przez łzy. - W Auschwitz przekląłem i Boga, i matkę, która mnie urodziła.

Kiedy zbliżał się front, nakazano mu spalenie fotografii, jednak większość ocalił z narażeniem życia, dzięki czemu znaleźli je Rosjanie. Po wojnie próbował wrócić do zawodu, ale ilekroć ustawił kogoś do portretu, przypominał mu się obóz. Rodzinie nie mówił o tym, co przeżył.

Wilhelm Brasse wiele rzeczy opowiedział dopiero przed kamerą: - Do dziś sam nie jestem w stanie uwierzyć, że wszystko to, co przeżyłem, to moje własne życie.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.