Polskie pielęgniarki dyskryminowane w Unii?

Szanse na zwycięstwo są niewielkie, a cały spór można było próbować rozwiązać inaczej. Bez politycznego rozgłosu

W ostatnich dniach do sądu wpłynęła skarga Rzeczypospolitej Polskiej o stwierdzenie nieważności unijnej dyrektywy 2005/36/WE z września, a dotyczącej uznawania kwalifikacji zawodowych - głosi lakoniczny komunikat ETS.

Co konkretnie skarży polski rząd? Na mocy dyrektywy kwalifikacje zawodowe polskich pielęgniarek, które ukończyły jedynie pięcioletnie liceum zawodowe, nie będą automatycznie uznawane w innych niż Polska krajach Unii. A to oznacza, że będzie im trudniej szukać pracy na Zachodzie.

Trudniej będzie też tym polskim siostrom, które mają status pielęgniarek dyplomowanych. By ich kwalifikacje zostały automatycznie uznane w nowym miejscu pracy, muszą wykazać się co najmniej pięcioletnim doświadczeniem zawodowym z ostatnich siedmiu lat.

Bez pełnego uznania kwalifikacji nasze pielęgniarki na Zachodzie dostałyby jedynie gorsze posady "asystentek pielęgniarskich" (ta zasada nie obowiązuje w Polsce).

Według danych Naczelnej Izby Pielęgniarek i Położnych po 1 maja 2004 r. do pracy w UE wyjechało grubo ponad 2 tys. sióstr. Ale problem dotyczy dziesiątek tysięcy polskich pielęgniarek, według danych związkowych 80 proc. sióstr skończyło jedynie licea zawodowe.

Pielęgniarki z innych nowych państw członkowskich podobnych utrudnień w uznawaniu kwalifikacji nie mają. W czasie negocjacji akcesyjnych inne państwa zgodziły się bowiem, żeby ich pielęgniarki i położne - które ukończyły odpowiedniki polskich liceów - przeszły "kursy pomostowe", które zresztą unijne instytucje proponują także nam.

Polski rząd i środowisko pielęgniarskie jednym głosem stwierdziły, że wszystkie te żądania to dyskryminacja, zaś kursy doszkalające są niepotrzebne i zbyt drogie. I stąd decyzja rządu o skardze do ETS, w której Polska wnioskuje o stwierdzenie nieważności unijnej dyrektywy.

Choć wyroków sądu nie można przesądzać, to jednak zdaniem polskich i unijnych prawników, z którymi rozmawiała "Gazeta", szanse na zwycięstwo są bliskie zeru. Nasza argumentacja prawna jest po prostu słaba. - Polska zarzuca dyrektywie, że jest dyskryminująca, bo inaczej traktuje polskie pielęgniarki. Tymczasem to sytuacja polskich pielęgniarek jest odmienna od sytuacji ich koleżanek. A ponieważ jest odmienna, to i zróżnicowane traktowanie jest uzasadnione. Będzie ciężko wykazać dyskryminację. Decyzja o skardze do ETS była chyba politycznym gestem - mówi informator "Gazety" w Komisji Europejskiej.

Także polscy prawnicy mają wątpliwości. Zauważają bowiem, że Polska... dobrowolnie zgodziła się na odmienne traktowanie pielęgniarek już w traktacie akcesyjnym. Gdzieś w trakcie negocjowania traktatu któryś z polskich ministrów zdrowia (daty rozmów sugerowałyby, że był to Aleksander Nauman, wiceminister zdrowia w okresie 2001-03) nie dopilnował odpowiednich zapisów. "Nawet zakładając, że wymagania stawiane polskim pielęgniarkom mają charakter dyskryminujący, taka dyskryminacja była już ustanowiona w unijnym prawie pierwotnym [czyli traktacie - red.]" - głosi rządowa analiza prawna, do której dotarliśmy. A unijnych traktatów zaskarżyć nie można, tak jak polskiej konstytucji nie można zaskarżyć do polskiego sądu. Rząd przyznaje - sytuacja jest trudna. - Naszym pielęgniarkom dzieje się krzywda. Więc nawet jeśli nasze podstawy prawne są słabe, to przecież musieliśmy coś zrobić - mówi "Gazecie" minister ds. europejskich Jarosław Pietras.

Była inna droga niż skarga do ETS. Rząd mógł spróbować rozmawiać z Komisją Europejską i namawiać ją do zmiany przepisów. Co jest technicznie wykonalne i możne nawet szybsze niż droga sądowa (proces przed ETS-em może potrwać nawet dwa lata). Rząd uważa jednak, że takie negocjacje by do niczego nie doprowadziły. - W tej sprawie Komisja Europejska nie jest bezstronna. Tak jakby bała się, że zbyt dużo polskich pielęgniarek będzie chciało wyjechać do pracy na Zachodzie - mówi Pietras.

Zresztą formalna skarga do ETS możliwość dalszych rozmów raczej przekreśla.

Copyright © Agora SA