Proces bielawski

Rok temu sprawa wstrząsnęła Polską. Małgorzata B., była pracownica Bielbawu, twierdziła, że w 2000 r. szef zmuszał ją do seksu, grożąc zwolnieniem z pracy. - Za pierwszym razem powiedział: "albo dajesz d..., albo wylatujesz" - opowiadała w 2002 r. dziennikarce "Gazety". - Wystraszyłam się. Pomyślałam, co zrobię bez pracy?

Małgorzacie B. uwierzyła prokuratura i sąd w Dzierżoniowie. Prokurator Małgorzata Stanny, rzecznik prokuratury ze Świdnicy: - Robiła to ze strachu przed utratą pracy. Nie oskarżono ich o gwałty, bo ofiara godziła się na współżycie.

Przed sądem wszyscy oskarżeni zaprzeczyli opowieściom Małgorzaty B. Po stronie mężczyzn stanęły pracownice Bielbawu i żony. Pomimo to dzierżoniowski sąd stwierdził, że mężczyźni zmuszali pracownicę do obcowania płciowego i innych czynności seksualnych, wykorzystując jej krytyczne położenie. Dostali kary od pół roku do prawie trzech lat pozbawienia wolności.

Odwołali się. Wszyscy żądali uniewinnienia. Wczoraj po ogłoszeniu wyroku sądu okręgowego na sali słychać było westchnienia ulgi.

- Na to czekaliśmy - przyznał ze łzami w oczach Marcin Blukacz, jeden z oskarżonych skazany w Dzierżoniowie na osiem miesięcy więzienia.

Proces toczył się za zamkniętymi drzwiami. Tajne jest również uzasadnienie wyroku. Tomasz Białek, rzecznik świdnickiego sądu, ujawnił tylko: - W pierwszej instancji popełniono błędy proceduralne. Sąd podszedł bezkrytycznie do zeznań pokrzywdzonej, nie weryfikując linii oskarżenia.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.