Skandal w Łodzi: uczciwy znalazca w kajdankach

Kajdanki, przeszukanie, ośmiogodzinne przesłuchanie na komendzie, w końcu postawione zarzuty. To wszystko spotkało łodzianina, który znalazł na śmietniku bazę danych klientów firmy Provident i oddał je ?Gazecie Wyborczej?

Jarosław Turajczyk znalazł w torbie obok śmietnika na łódzkich Bałutach kilkaset kartek z ponad 2,5 tysiącami nazwisk klientów łódzkiego oddziału firmy Provident Polska. Turajczyk to 44-letni psycholog i wykładowca akademicki.

- Zadzwoniłem do firmy i powiedziałem, że mam ich dokumenty. Przedstawiłem się, podałem numer telefonu, prosiłem, by się ze mną skontaktowali, to im je oddam. Zażartowałem, że należy mi się "znaleźne" i mogliby mnie zaprosić na obiad - opowiada. - Na drugi dzień przedstawiciel firmy zadzwonił, stwierdził, że jestem szantażystą i powiadamia policję. Powiedziałem, że skoro tak, to oddam dokumenty dziennikarzom.

Jak powiedział, tak zrobił - wydruki komputerowe przyniósł do łódzkiej redakcji "Gazety".

Każdy klient jest szczegółowo opisany: imię i nazwisko, dokładny adres z numerem telefonu, kwota pożyczki, jaką dostał od Providentu, oraz odsetki, jakie musi spłacić. Przy niektórych nazwiskach pracownicy firmy zaznaczają długopisem, czy danej osobie można udzielić kolejnej pożyczki, czy nie. Pojawiają się sugestie "można", "nie dawać, problemy", "ma żonę, da radę spłacić", "już dostał dwie pożyczki". Łodzianie, do których zadzwoniliśmy, by zweryfikować dane, przyznali, że są klientami firmy. Byli wściekli, że ich dane wylądowały na śmietniku.

- Ubolewamy, że tak się stało - mówi Tomasz Trabuć, rzecznik prasowy Provident Polska. - Badamy, kto z pracowników jest winny tego zaniedbania.

"Gazeta" poinformowała funkcjonariuszy z sekcji przestępczości gospodarczej, że anonimowy czytelnik przyniósł nam wydruki z firmy Provident. Pytaliśmy, komu mamy je oddać. Policjanci zaproponowali, żeby przynieść do nich dokumenty. Mimo to dzień później policja zatrzymała Turajczyka. Jego dane funkcjonariuszom przekazał pracownik Providentu. - Wpadli we trzech do domu o siódmej rano - opowiada Turajczyk. - Skuli mnie, przeszukali mieszkanie i zawieźli na komendę. Wszystko na oczach sąsiadów z bloku. Tam zdjęli mi odciski palców, zrobili zdjęcia, założyli kartotekę. Przesłuchanie trwało osiem godzin. Nawet z toalety korzystałem zakuty w kajdanki. Potraktowali mnie jak bandytę.

Mężczyźnie postawiono zarzut "ukrywania dokumentów, którymi nie ma prawa rozporządzać". Według policji istniała też "obawa zacierania przez niego śladów", stąd kajdanki i przeszukanie mieszkania, które nic zresztą nie dało, bo dokumenty były w redakcji.

- Wszystko odbyło się zgodnie z prawem. Zostaliśmy powiadomieni przez firmę Provident o utracie dokumentów i o tym, kto je miał - utrzymuje Katarzyna Zdanowska z Komendy Miejskiej Policji w Łodzi.

- Złamana została ustawa o ochronie danych osobowych, która nakazuje dane klientów przechowywać w taki sposób, by nikt nieuprawniony nie mógł się z nimi zapoznać. Winny jest pracownik firmy, który je wyrzucił, a nie ktoś, kto dokumenty znalazł na śmietniku - mówi Iwona Czaplicka z biura Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.