Ekwador drugą Kubą?

Rafael Correa, wkrótce być może nowy prezydent Ekwadoru, chce w populistycznej rewolucji i nienawiści do USA prześcignąć swego wenezuelskiego patrona Hugo Chaveza.

- Ten facet jest zupełnie nieodpowiedzialny. Nigdy nie głosowałem na prawicę, nie lubię Stanów Zjednoczonych, ale w drugiej turze zagłosuję choćby na George'a Busha tylko po to, aby powstrzymać tego pajaca, który chce nam tutaj zrobić drugą Kubę - tłumaczy swój sprzeciw wobec kandydatury Correi 34-letni taksówkarz Paco.

Paco jest inżynierem i wozi pasażerów tylko nocą, po pracy w międzynarodowej firmie, gdzie na kierowniczym stanowisku zarabia 350 dol. miesięcznie. Dziwi mnie to, co mówi, bo jego samochód jest cały oklejony zielonymi wyborczymi plakatami lewicowego kandydata. - Zapłacili mi 40 dol., to powiesiłem - tłumaczy bez zażenowania.

Kampania wyborcza jest dla biedniejszej części społeczeństwa jak Boże Narodzenie - lawina prezentów. Komitety rozdają worki z ryżem, płacą za uczestnictwo w wiecach. Politycy dają pieniądze na remonty wiejskich kościołów, licząc, że proboszcz podpowie parafianom - wielu to analfabeci - na kogo głosować.

- Tylko niewielka część osób uczestniczących w politycznych mityngach robi to z przekonania, większość liczy na jakieś korzyści - potwierdza Gustavo Cortez, redaktor dziennika "El Universo".

Mimo że od pierwszej tury wyborów prezydenckich w Ekwadorze minął już tydzień, wciąż nieznane są jej wyniki. Wojskowi chronią lokale, w których liczy się głosy, bo Correa w niedzielę, tuż po zamknięciu lokali wyborczych, wezwał do "obywatelskiego powstania".

- Kapitaliści kradną nam głosy, nie dopuśćmy do dalszych oszustw - tłumaczył, gdy zaczęły spływać pierwsze wyniki wskazujące na to, że z poparciem ok. 22 proc. zajął drugie miejsce i 26 listopada będzie musiał stanąć do dogrywki z Alvaro Noboą, jednym z największych bogaczy Ameryki Południowej, który otrzymał ok. 26 proc. głosów.

- Część głosów oddanych na nas została ukryta - twierdzi Correa, mimo że międzynarodowi obserwatorzy uznali wybory za uczciwe.

Przed rozpoczęciem kampanii wyborczej mało kto popierał 43-letniego doktora ekonomii, "chrześcijańskiego marksistę" - jak sam się określa - dla którego szczytem kariery były dotąd cztery miesiące na czele ministerstwa finansów. Correa zapowiada m.in., że dochody z ropy trafiać będą na pomoc dla ubogich, a nie jak dotąd na spłatę zagranicznego zadłużenia kraju. Chce rewolucji konstytucyjnej, etycznej, produkcyjnej, społecznej na całym kontynencie.

Władający czterema językami (w tym językiem lokalnych Indian: kiczua), wykształcony na amerykańskich i belgijskich uniwersytetach populista nie kryje niechęci wobec USA i przyjaźni z wenezuelskim przywódcą Hugo Chavezem. Correa jednak chce być jeszcze radykalniejszy od niego. Gdy Chavez porównał niedawno prezydenta Busha do diabła, Correa stwierdził, że jego przyjaciel obraził diabła.

Ekwadorczyk chce nowej konstytucji, rozwiązania parlamentu, wzmocnienia prezydenckiej władzy, nacjonalizacji zasobów naturalnych i likwidacji amerykańskiej bazy wojskowej w Manta, skąd marines walczą z przemytem narkotyków na Pacyfiku. - Albo amerykańskie wojsko opuści Ekwador, albo Waszyngton zgodzi się na otwarcie ekwadorskiej bazy wojskowej na Florydzie - powtarza.

Nie wyklucza także powrotu do dawnej waluty sucre, którą w 2000 roku, w obliczu galopującej inflacji, zastąpił amerykański dolar. Sprzeciwia się także podpisaniu negocjowanego od miesięcy traktatu o wolnym handlu z USA. - Przywrócę wam ojczyznę - obiecuje Ekwadorczykom.

Correa nie jest związany z żadną partią, ich działaczy nazywa bandą skorumpowanych złodziei. Najgorszym z nich jest Alvaro Noboa. - Chce zrobić z Ekwadoru wielką bananową hacjendę, w której wszyscy - nawet dzieci - pracować będą dla jego dobrobytu - przekonuje Correa.

Adwokat Noboa jest rzeczywiście bananowym magnatem. Aż 5 proc. zjadanych w USA bananów pochodzi z jego plantacji. On także nie stroni od populizmu - obiecywał m.in. stworzenie 5 mln nowych miejsc pracy (w kraju, który ma 12 mln mieszkańców) oraz domy za 500 dol. I twierdzi, że misję ochrony kraju przed Correą, komunizmem i drugą Kubą powierzył mu sam Bóg.

Jego wiece wyborcze, na których pokazywał się z olbrzymim krucyfiksem na piersi i Biblią w ręku, spowodowały, że episkopat oficjalnie przypomniał, że nie popiera żadnego kandydata i sprzeciwia się wykorzystywaniu religii w kampanii.

Pablo Andrade, politolog z Uniwersytetu Andyjskiego w Quito, uważa, że lepiej by było, gdyby zwyciężył Noboa: - Nam potrzeba stabilizacji, a nie konfrontacji, do której dąży Correa. On chce wojny ze wszystkimi.

Zwycięzca wyborów będzie ósmym prezydentem Ekwadoru w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Poprzedni ustępowali najczęściej pod presją ulicy, kończyli w więzieniu bądź chronili się za granicą.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.