Władze nie wyjaśniły powodów tak licznych dymisji, ale obserwatorzy wskazują, że rząd od środowego orędzia Władimira Putina wciąż szermuje hasłami walki z korupcją. Prezydent nazwał ją jednym z największych problemów Rosji i - jak się zdaje - postanowił ją wytrzebić przynajmniej z niektórych urzędów.
Zgodnie z zasadami rosyjskiej biurokratycznej lojalności zwolnieni funkcjonariusze najprawdopodobniej nie trafią pod sąd. Za domniemane łapówkarstwo zapłacą wyłącznie utratą dochodowych stanowisk.
Już w czwartek służby celne, które cieszą się złą sławą największego źródła lewych dochodów w Rosji, trafiły pod bezpośredni nadzór premiera Michaiła Fradkowa. W piątek wyleciał zaś z pracy m.in. wiceprokurator Moskwy, wiceszef departamentu prokuratury generalnej nadzorujący działalność milicji oraz pracownicy Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB) odpowiedzialni za walkę z terroryzmem, "wrogami porządku konstytucyjnego" i przemytem narkotyków. Jednoczesne przeprowadzenie wszystkich dymisji to najpewniej zabieg propagandowy, który ma przekonać Rosjan o antykorupcyjnej determinacji władz.
Władimir Putin, który wywodzi się z FSB, opiera swą władzę na dawnych i obecnych pracownikach bezpieki. Jak twierdzi wielu komentatorów, wierzy w ich lojalność i stosunkowo niską podatność na korupcję. Piątkowe dymisje byłyby więc próbą oczyszczenia filarów prezydenckiej władzy.
Gospodarz Kremla unika jednak otwartej konfrontacji z całym aparatem biurokratycznym, bo groziłoby mu to nawet buntem urzędników. Co setny Rosjanin jest państwowym urzędnikiem i - decydując się na tę posadę - zwykle wlicza łapówki do swych przyszłych zarobków.