Najgorszy strzał wiceprezydenta

To najgorszy dzień w moim życiu. Postrzeliłem przyjaciela - mówił wiceprezydent USA Dick Cheney w pierwszym wywiadzie po sobotnim wypadku, gdy podczas polowania trafił śrutem w kolegę

Przez kilka dni Cheney był przedmiotem niemiłosiernych żartów najbardziej kąśliwych amerykańskich komików i komentatorów. Trudno bowiem w amerykańskiej polityce wyobrazić sobie bardziej łakomy dla nich kąsek - Cheney to nielubiący dziennikarzy i uważający się niemal za nieomylnego najbardziej wpływowy wiceprezydent w historii USA. To on utożsamia przypisywaną obecnej administracji "ciemną moc", podejmowanie w zacisznych gabinetach decyzji o inwazji na Irak, torturowaniu więźniów schwytanych w wojnie z terroryzmem, podsłuchiwaniu Amerykanów bez nakazów sądowych itd.

I ten majestatyczny waszyngtoński "Lord Vader" jedzie sobie w zimowy weekend do Teksasu na polowanie na przepiórki i ze swojego designerskiego sztucera Perazzi trafia śrutem w stojącego obok kolegę zamiast w ptaka...

Raj satyryków trwał tylko do wtorku, kiedy okazało się, że przebywający w szpitalu 78-letni adwokat z Teksasu Harry Whittington jest w o wiele cięższym stanie, niż początkowo sądzili lekarze. We wtorek przeszedł zawał, a w jego sercu wykryto kawałek śrutu. Żarty na temat 78-latka, a co za tym idzie, wiceprezydenta stały się raczej niesmaczne.

Biały Dom jest zły

Nie osłabiło to jednak pasji, z jaką na wypadek Cheneya rzuciła się amerykańska prasa. Wytyka wiceprezydentowi "niechęć do ujawnienia wypadku" - wydarzenie miało bowiem miejsce w sobotę po południu na ranczu w południowym Teksasie, zaś właścicielka rancza i przyjaciółka Cheneya zadzwoniła do gazety w miejscowości Corpus Christi dopiero w niedzielę ok. 10 rano. Waszyngtoński korpus prasowy zaczął ją przekazywać w świat dopiero w niedzielne popołudnie.

Choć chodzi tu tylko o zwłokę 18-godzinną, a nie kilkudniową, opóźnienie stało się głównym tematem w mediach w tym tygodniu.

Wiceprezydent jest krytykowany z lewa i z prawa. Podobno nawet przez prezydenta. Rzecznik George'a Busha Scott McClellan niemiłosiernie przypiekany na reporterskim rożnie przez trzy dni wreszcie, bez wątpienia za zgodą prezydenta, stwierdził, że z takich momentów "trzeba wyciągać wnioski na przyszłość". I przypomniał, że gdy podczas szczytu G8 Bush miał słynny wypadek na rowerze i rozpędzony wpadł na szkockiego policjanta, to choć sytuacja była kłopotliwa dla prezydenta, opinia publiczna natychmiast została o tym poinformowana. - Takie są nasze procedury - mówił McClellan, już nie dopowiadając, że wiceprezydent ich nie przestrzegał.

Ludzie bliscy Białemu Domowi pieklą się na to, jak Cheney rozegrał całą sprawę. - W środę prezydent był w Ohio, wygłosił ważne przemówienie w sprawie reformy zdrowotnej. Czy ktoś w ogóle to zauważył? Nie, bo Cheney pozwolił, by jego wpadka na cały tydzień odciągnęła uwagę od prezydenta, co jest niewybaczalne - mówił dziennikarzom b. wysokiej rangi urzędnik administracji republikańskiej.

Ludzie Busha mówią też nieoficjalnie, że sztab Cheneya, przekazując do Białego Domu pierwsze informacje o wypadku, w ogóle nie powiedział, że pechowym strzelcem był wiceprezydent.

Tylko jedno piwo

Wszystko to pasuje jak ulał do dotychczasowego wizerunku wiceprezydenta, który najbardziej w całej administracji utożsamia sekretność, walczy z przeciekami i niemal zawsze uważa, że nikomu nie potrzebuje się tłumaczyć ze swoich działań.

Do wizerunku tego mniej natomiast pasuje przyznanie się Cheneya, że podczas lunchu kilka godzin przed wypadkiem wypił jedno piwo. To kolejna gratka dla złośliwych komentatorów. Bo w Ameryce wyrażenie "just one beer" ("tylko jedno piwo") uchodzi za najczęstszą i najgłupszą wymówkę powtarzaną policjantom przez ledwo trzymających się na nogach kierowców.

W pierwszym i jedynym wywiadzie o wypadku udzielonym w środę telewizji Fox News Cheney, choć wyraźnie wstrząśnięty, nie zamierzał nikogo przepraszać za opóźnienie z ujawnieniem informacji. - To ja jestem odpowiedzialny za to, co się stało, bo to ja pociągnąłem za spust. To ja strzeliłem do przyjaciela. Gdy Harry padał, gdy podbiegłem do niego, czułem, że to najgorszy moment w moim życiu. Ale uważam, że informując dziennikarzy o wypadku, tak jak to zrobiliśmy, postąpiliśmy słusznie. Najważniejsze dla nas było w tych pierwszych godzinach ustalenie stanu zdrowia Harry'ego. Uznałem, że dobrym pomysłem byłoby, gdyby prasę poinformała właścicielka rancza, która była świadkiem wypadku i która zna się na myślistwie. Ale waszyngtoński korpus prasowy jest na mnie wściekły, bo informację zdobył jako pierwszy lokalny "Corpus Christi Times", a nie "New York Times".

- Rozumiem, że ptak panu uciekł - mimo wszystko dopytywał dziennikarz wyraźnie mający problemy, by nie żartować sobie z całej sytuacji.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.