Chiny: zmarł zastępca redaktora naczelnego chińskiej gazety po pobiciu przez policję

Policjantom z miasta Taizhou nie spodobał się artykuł w miejscowej gazecie. Przyszli do redakcji i spałowali za karę zastępcę naczelnego

Redaktor "Wieczornych Wiadomości Taizhou" z prowincji Zehjiang - 41-letni Wu Xianghu - walczył o życie jeszcze przez trzy miesiące po pobiciu. O jego śmierci, która nastąpiła w ubiegły czwartek, dopiero we wtorek dowiedziały się organizacje obrony praw człowieka.

Sprawa morderstwa w Taizhou została szczegółowo opisana przez chińską stronę internetową Boxun.cn. Wu udał się do lokalnego wydziału ruchu drogowego, które w Chinach podlegają policji, i udawał, że chce zarejestrować motorower, a następnie opisał, jak próbowano na nim wymusić dodatkowe nieprawne opłaty. W artykule zasugerował korupcję policjantów.

Dzień po publikacji do redakcji wkroczyło 50 umundurowanych funkcjonariuszy. Waląc pięścią o biurko zastępcy naczelnego i zarazem autora tekstu kapitan Li Xiaoguo, szef wydziału drogowego, zażądał przeprosin i sprostowania. Dziennikarze słyszeli, jak stwierdził, że "dziś nie jest na służbie", a następnie skrzyknął kilku podwładnych. Razem wywlekli dziennikarza i zamknęli się z nim w windzie.

W szpitalu Wu Xianghu opowiedział, że w windzie ktoś trzymał go za włosy, podczas gdy reszta kopała go gdzie popadnie. Po pobiciu jego koledzy byli świadkami, jak policjanci wynieśli go za nogi i ręce do karetki. Słyszeli, jak wołał o ratunek.

Uwolniono go i odwieziono do szpitala dopiero po interwencji wydawcy gazety. Wu dwa lata wcześniej przeszedł operację przeszczepu wątroby.

Żona zmarłego dziennikarza, do której wczoraj dzwonili korespondenci zachodniej prasy, powiedziała tylko, że mąż nie żyje ale że nic więcej nie powie, bo to "nie jest rozmowa na telefon".

Okazało się, że Wu domyślał się, iż - wydawałoby się - banalny temat drobnej korupcji może być dla niego groźny. Dlatego w sprawie rejestracji motorowerów współpracował z miejskim biurem skarg i zażaleń, policyjnym wydziałem nadzoru oraz z komisją dyscyplinarną miejskiego komitetu partii. Na wszelki wypadek dał jeszcze artykuł do autoryzacji partyjnej komisji dyscypliny. Nie pomogło.

Bezpośredni sprawca śmierci Wu - krewki kapitan Li - w policji już nie pracuje. Został też usunięty z partii. Prawdopodobnie nie poniesie jednak innych konsekwencji, bo chiński policjant, który dopuścił się przemocy na obywatelu, nie musi się obawiać kary.

O śmierci dziennikarza i ukaraniu policjanta lakonicznie poinformowały też oficjalna agencja Xinhua i media centralne. Ale lokalne media milczą - miejscowy wydział propagandy nie wydał zgody na publikacje.

- To wyjątkowa sprawa - mówi "Gazecie" Vincent Brossel z Reporterów bez Granic. - Nie tylko dlatego, że zginął człowiek, ale też dlatego że ofiarą policji padł nie dziennikarz dysydent, lecz zwykły redaktor, niewykluczone, że członek partii. Chciał tylko porządnie wykonać swoją pracę. A zabójcą był zwyczajny policjant z drogówki, który w poczuciu bezkarności uznał, że może użyć brutalnej siły.

- Reporterzy bez Granic często odnotowują pobicia chińskich reporterów, ale zwykle dopuszcają się tego ochroniarze i wynajęte zbiry, a nie policjanci - mówi Brossel. - Tragedia z Taizhou pokazuje że skorumpowane lokalne władze, a policja do nich należy, zrobiły się nerwowe.

Śmierć Wu Xianghu jest "okrutnym przypomnieniem nowych zagrożeń, przed jakimi stoją chińscy dziennikarze" - komentuje tragedię z Taizhou Ann Cooper z Komitetu Obrony Dziennikarzy w Nowym Jorku.

W Chinach Reporterzy bez Granic śledzą ewolucję prasy. Widzą nowe pokolenie dziennikarzy, którzy próbują informować i pisać na przykład o problemie korupcji. Bardziej nawet niż cenzura polityczna utrudniają im to lokalne grupy interesów, które nie wahają się bić i zabijać tych, którzy chcą im psuć lewe interesy.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.