Do tragedii doszło w nocy z wtorku na środę niedaleko granicy rosyjsko-białoruskiej. Czterej kierowcy polskich ciężarówek, którzy wracali z Moskwy do Polski, spotkali się na umówionym parkingu tuż przed granicą z Białorusią. Potem wstąpili do przydrożnego zajazdu pod Olszą koło Smoleńska.
Tam po kilkudziesięciu minutach, w niejasnych jeszcze okolicznościach, wywiązała się szarpanina. Jeden z rosyjskich gospodarzy lokalu zaczął strzelać do Polaków gumowymi kulami.
Jeden z polskich kierowców zginął na miejscu. Drugi z raną postrzałową i trzema gumowymi kulami w brzuchu przejechał ponad 600 km przez Białoruś i po przekroczeniu przejścia granicznego w Bobrownikach trafił do szpitala w Białymstoku. Zdaniem lekarzy jego stan jest dobry. Dwóch pozostałych kierowców uciekło z zajazdu. Przebywają obecnie w Smoleńsku, gdzie już kilkakrotnie przesłuchiwała ich rosyjska prokuratura.
Rosyjska milicja i prokuratura odmawiają komentarzy co do szczegółów zdarzenia. - Jesteśmy w kontakcie z Rosjanami. W tej tragedii nie ma nic pozakryminalnego - wyjaśnia konsul Łukasik. Polscy dyplomaci nie wiążą tragedii polskich kierowców z sierpniowymi pobiciami dzieci rosyjskich dyplomatów w Warszawie oraz dwóch polskich dyplomatów i dziennikarza w Moskwie. - Proszę nie szukać kontekstów politycznych - apeluje Łukasik.
Właściciel firmy transportowej z Ciechanowa, dla której pracowali kierowcy, wyklucza, że przyczyną tragedii w rosyjskim barze mogły być porachunki przestępcze między Polakami i mafią rosyjską.