W Birmie za dowcip trafia się na ciężkie roboty

W Birmie za dowcip płaci się ciężkimi robotami. Dwóch komediantów odsiedziało właśnie siedem lat za żart z junty

W Birmie, jednej z najbardziej okrutnych dyktatur świata, jest miejsce, gdzie co wieczór można się pośmiać z generałów. Cena żartu jest jednak słona: jeden dowcip za siedem lat ciężkich robót.

Sama junta woli styl ciężki i solenny. Tablica u wjazdu do Mandalay głosi po birmańsku i po angielsku: "Sprzeciwiaj się tym, którzy czerpią poparcie z zewnątrz, są popychadłami zagranicy i mają negatywne poglądy. Sprzeciwiaj się tym, którzy są zagrożeniem dla stabilności Państwa i postępu narodu. Sprzeciwiaj się obcym rządom, które wtrącają się do naszych spraw. Zmiażdż wszystkie wewnętrzne i zewnętrzne elementy destrukcyjne".

Najbardziej wolne miejsce Birmy znajduje się na 39. ulicy w Mandalay. Co wieczór grają tam Bracia Moustache. Trupa składa się z trzech aktorów (dla ścisłości to nie bracia, lecz kuzyni), którzy oczywiście noszą sumiaste wąsy. Grają we własnym domu. To jedyne oświetlone miejsce w okolicy. W Birmie rząd zapewnia prąd do 18, kto chce mieć światło później, kupuje generator. Handlują nimi krewni rządzących generałów.

Ze ścian wąskiej sieni, która za dnia zamienia się w sklep z pamiątkami, połyskują cekiny tradycyjnych kukiełek birmańskich i miedź starych instrumentów, gongów i bębnów. Moją uwagę przyciągają jednak duże zdjęcia Aung San Suu Kyi, przywódczyni opozycji, noblistki, od dwóch lat przetrzymywanej w areszcie domowym.

Na jednym ze zdjęć młoda, smukła Suu Kyi z kwiatem we włosach stoi u boku Par Par Lai, jednego z Braci, jej przyjaciela z dzieciństwa. Wzdłuż ściany kilka plastikowych fotelików, miejsce dla widowni. Przychodzą tylko cudzoziemcy, żaden Birmańczyk się nie odważy.

Zespół gra nawet wtedy, kiedy przychodzi jeden widz. Ale dziś jest nas pięcioro - Amerykanie, Brytyjczycy i dziennikarka "Gazety". Lu Maw, jeden z Braci, serwuje gościom zieloną herbatę. Gdyby nie zakaz występowania byliby gdzieś w drodze, są bowiem wędrowną trupą wynajmowaną na święta.

Historia Braci jest ściśle powiązana z historią kraju. Pod koniec lat 80. birmańscy studenci wyszli na ulice, żądając demokracji. Rok później generałowie zezwolili na prawdziwe wybory. Gdy jednak wygrała je Aung San Suu Kyi i jej Narodowa Liga na Rzecz Demokracji, wybory zostały unieważnione. Suu Kyi trafiła do aresztu domowego.

W 1995 r. Suu Kyi wyszła na wolność i w swej rezydencji w Rangunie zorganizowała przyjęcie na 2 tys. osób. Wśród zaproszonych byli Bracia, ale i generałowie z junty. Bracia opowiedzieli na przyjęciu tylko jeden dowcip: - Dawniej złodziej to był złodziej, a dzisiaj trudno się połapać, bo czasem nazywa się pracownik państwowej spółdzielni, czasem dyrektor, a czasem policjant.

Wojskowi na widowni śmiali się wraz z innymi. Z Rangunu aktorzy wrócili bez problemów, ale pierwszej nocy w Mandalay policja aresztowała całą trupę. - Przesłuchiwali nas godzinami, pytali, kto za tym stoi, bili, mojego kuzyna przypalali papierosami - mówi Lu Maw.

Potem odbył się proces. Dwóch aktorów Par Par Laia i Lu Zawa skazano na siedem lat za szerzenie fałszywych informacji. W obozie dla ciężkich kryminalistów byli pierwszymi więźniami politycznymi. Bez prawa do korespondencji i do wizyt, tłukli kamienie, zakuci w metalowe sztaby i przyczepieni do ciężkich kul.

Amnesty International zorganizowała międzynarodową kampanię na rzecz ich zwolnienia. W 2001 r., kiedy wyszli na wolność, na 39. ulicę przyszło kilkaset osób. - Pilnowało nas 200 agentów rozstawionych dookoła domu, niektórzy siedzieli na drzewach i nadawali przez komórki - wspominają.

Na widowni między ludźmi opozycji zasiedli oficerowie z kamerami. Aktorzy żartowali z głupoty drogówki, oficerowie śmiali się, a po spektaklu, jak wszyscy, rzucili po 1000 kyattów (1 dolar) do kapelusza.

Tak było przez 11 dni. Dwunastego dnia pułkownik Tin Tun, miejscowy przedstawiciel junty, wezwał Par Par Laia i kazał podpisać oświadczenie, że przestaną grać. - I przestaliście? - Ależ skąd, przecież następnego wieczoru czekał na nas cały autobus turystów z Włoch - mówi Lu Maw.

- Teraz urządzamy przedstawienia z zaskoczenia - mówi Lu Maw. Uprzedza widzów: jeśli jego 70-letni ojciec, który stoi na czatach da znak, że zbliża się policja wojskowa, aktorzy dadzą nogę. - Wam, turystom nic nie zrobią - dodaje. A Birmańczycy na ich przedstawienia boją się chodzić.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.