Dziś mija 15. rocznica obalenia rządu Nicolae Ceau escu

15 lat temu Rumuni obalili rząd Nicolae Ceau escu. Była to jedyna krwawa rewolucja w Europie Środkowej

- Mamałyga nie wybucha - tak zrezygnowani Rumuni mówili jeszcze w listopadzie 1989 r. Tak tłumaczyli, dlaczego właśnie w Rumunii, jedynej w bloku, jesień ludów mijała - jak się zdawało - bez śladu. Wierzył w to sam Ceau escu, zwołując w Bukareszcie wiec, na którym lud rumuński miał raz jeszcze wyrazić swoje poparcie dla niego.

Dokładnie 15 lat temu z niedowierzaniem słuchał więc, jak gwizdy i okrzyki protestu przerywały jego mowę. Resztę pamiętamy: ucieczka helikopterem, strzelanina na ulicach stolicy i film wideo z egzekucji conducatora i jego małżonki nadawane przez zdobytą przez powstańców telewizję. I rumuńskie flagi z dziurą po wyciętym komunistycznym godle powiewające nad zrewoltowanym tłumem. - Przez tę dziurę - mówili mi potem Rumuni - po raz pierwszy wyjrzeliśmy na świat.

Tyle wiemy. Reszta jest domysłem spowitym mgłą plotek i pomówień, spiskowych teorii i całkiem rzeczywistych rewelacji, które do dziś zaciemniają historię upadku tyrana. Kto strzelał w Timisoarze i Bukareszcie? Ile naprawdę było ofiar? Kto planował zamach? Kto nim kierował? Kto - bo przecież nie groteskowy trybunał wojskowy nakazał zamordowanie rządzącej pary? Nieważne, że nie wiemy tego my. Problem w tym, że nie wiedzą tego do dziś sami Rumuni - i ta niewiedza sprawia, że do dziś nie czują się naprawdę wolni.

To nie tylko kwestia samopoczucia. Społeczeństwo przeświadczone, że było nawet w swoim wyzwoleńczym zrywie manipulowane, że to, co widoczne w życiu politycznym, jest tylko fasadą, za którą skrywają się splątane wątki intryg i spisków, nie tylko nie czuje się wolne, ale wolnym nie jest.

Stąd tak często w minionym piętnastoleciu historia Rumunii naznaczona była przemocą. Marsze górników na stolicę, by zrobić tam porządek, rozpaczliwe manifestacje studentów nieufających już nikomu, nawet własnym przywódcom, zabójstwa dziennikarzy badających związki polityków, mafii i służb specjalnych - wszystko to odcisnęło na postkomunistycznej Rumunii swe piętno.

Być może to piętno nie byłoby tak dotkliwe, gdyby nie nędza, z której część społeczeństwa nadal nie może się wydostać, i oburzające fortuny nuworyszów. Stąd 28 proc. poparcia w wyborach prezydenckich 2000 r. dla faszyzującego Corneliu Tudora, antysemity i rasisty, który zapowiadał "rządy z automatem w ręku" i obozy koncentracyjne dla przeciwników. I stąd niemal ciągłe zwycięstwa wyborcze ledwo reformowanych postkomunistów jawiących się jako gwarant paskudnej, ale bezpiecznej stabilności.

Postkomuniści zresztą chętnie zawierali z partią Tudora koalicje; odchodzący prezydent Ion Iliescu przyznał jemu właśnie najwyższe odznaczenie państwowe - Wielką Gwiazdę. Oburzony noblista Elie Wiesel, pochodzący z Rumunii, w odpowiedzi odesłał swoją Gwiazdę przyznaną mu zaledwie dwa lata temu.

Jednak ta Rumunia odchodzi w przeszłość. Na tle niepowodzeń minionych 15 lat tym wyraźniej rysują się sukcesy. Wbrew groźnym pomrukom nie doszło do konfliktu z Węgrami w Siedmiogrodzie - Rumuni umieli uniknąć losu Jugosławii. Prywatyzacja wzbogaciła nielicznych, ale otworzyła szanse dla wielu. Tylko w ub.r. produkt narodowy na głowę mieszkańca wzrósł z 1,9 do 2,3 tys. dol., co plasuje Rumunię gdzieś między Bułgarią a Rosją.

Mimo politycznych szykan część prasy zachowała niezależność, a dziś bardziej skarży się na właścicieli niż na tajną policję. Wybory prezydenckie były manipulowane, ale raczej nie fałszowane. A gdy tak się jednak stało, Rumuni w zakończonej tydzień temu drugiej turze wyborów umieli wymusić na władzy przestrzeganie praw. Tym razem nie będzie powtórki z postkomunistycznej ciągłości - kandydat opozycji Traian Basescu pokonał premiera Nastase. A Tudor poniósł klęskę już w pierwszej turze, zbierając zaledwie 12 proc.

Te sukcesy Rumuni zawdzięczają samym sobie - upartej obronie demokratycznych zdobyczy, odmowie przyjęcia do wiadomości, że znów mają być mamałygą, co najwyżej przyprawioną na sposób zachodni. - My nie bydło! - krzyczą dziś ludzie na ulicach Kijowa. W Rumunii powiedzieliby zapewne: - My nie mamałyga.

Ważną rolę odegrała też społeczność międzynarodowa - szansa na członkostwo w NATO zapobiegła konfliktowi z Węgrami, perspektywa członkostwa w UE wymusiła reformy nawet na postkomunistycznych aparatczykach. Dziś wydaje się niemal pewne, że Rumunia do Unii wejdzie, jak planowano, razem z Bułgarią - choć niedawno jeszcze obawiano się, że będzie musiała poczekać na Chorwację. Gdy Bruksela będzie debatować nad europejskimi szansami Ukrainy, warto, by miała przed oczami przykład Rumunii.

Tajemnice grudniowego przewrotu sprzed lat 15 pozostają nadal nierozwikłane. Jednak przeszłość mniej ciąży dziś niż nawet trzy lata temu, zaś za następne trzy lata Rumunia, wówczas już członek UE, będzie miała inne zmartwienia, ale i inne szanse. Rumunia dawno nie spogląda już na świat przez dziurę wydartą w sztandarze.

Copyright © Agora SA