Zmarłego w czwartek w Paryżu Arafata przewieziono najpierw do Kairu, gdzie wczoraj rano odbyły się uroczystości żałobne z udziałem dygnitarzy państwowych. Na Terytoriach Okupowanych taka ceremonia byłaby trudna z powodów politycznych i ze względu na niemożność zapewnienia bezpieczeństwa dyplomatom. Po południu egipskie helikoptery przewiozły trumnę na Zachodni Brzeg.
Od rana na placu przed mukatą, siedzibą Arafata w Ramallah, gromadziły się tłumy. Ludzkie mrowie obsiadło mury, sąsiednie budynki, drzewa, a nawet latarnie. Ściany domów, samochody i sami żałobnicy obwieszeni byli plakatami z wizerunkiem Arafata. Wszędzie powiewały czerwono-biało-zielono-czarne flagi palestyńskie. Paletę barw dopełniała żałobna czerń, zieleń transparentów z wersetami z Koranu oraz czarno-białe arafatki.
Mijały godziny, a tłum czekał, pocąc się w słońcu. Wodzirej z megafonem bez większego powodzenia zagrzewał do skandowania haseł: "Wrócimy do Jerozolimy!", "Krwią i duszą popieramy cię, Abu Amarze!" (Abu Amar to przydomek Arafata).
Nagle rozległ się gwizd. Ludzie zadzierali głowy, pokazywali palcami wypatrzony chyba siłą woli punkcik na niebie - helikoptery! "Jaser, Jaser!" - poczęli skandować żałobnicy. Rozległy się strzały w powietrze z pistoletów i kałasznikowów. Gwizd i huk stały tak donośne, że gdyby witane w ten sposób ptaki były żywe, a nie stalowe, przestraszyłyby się i uciekły.
W końcu dwie maszyny dostojnie okrążyły plac i usiadły pośrodku ludzkiego morza, wzbudzając tumany kurzu. O ściany odbił się okrzyk "Allah Akbar!" - Bóg jest wielki. Podczas gdy ci stojący za blisko zaczęli się wycofywać, ci z oddali biegiem ruszyli w kierunku śmigłowca wiozącego trumnę. Porządkowi zaczęli tracić kontrolę. Kogoś stratowano, ktoś zasłabł, wolontariusze Czerwonego Półksiężyca biegali w tę i z powrotem z noszami. Po półgodzinie ludzie rozstąpili się na tyle, że zamknięci w helikopterze dygnitarze zdecydowali się otworzyć wrota. Trumna przykryta flagą Palestyny wywędrowała ponad ludzkie głowy.
Dopiero teraz na niektórych twarzach, i męskich, i kobiecych, dało się dostrzec łzy. Przez blisko dwa tygodnie śmiertelnej choroby wodza Palestyńczycy najwyraźniej zdążyli się oswoić z jego nieuchronnym odejściem. Pożegnanie było niemal radosne, jak gdyby Arafat wracał do domu po zagranicznej rekonwalescencji.
"Jaser Arafat nigdy nie umrze!" - skandowano. - "Jego płomień zawsze będzie się palić w nas!".
Tymczasem trumna wyruszyła w ostatni etap podróży z Paryża - do grobu wykutego w skale pod murem mukaty, betonowego bunkra, w którym prezydent, oskarżany przez Izrael o podżeganie do terroryzmu i praktycznie trzymany w areszcie domowym, spędził ostatnie 30 miesięcy życia. Za trumną ruszyli ludzie, depcząc świeżo zasadzone drzewka oliwne. Duchowny odprawiający ostatnią posługę odczytał modlitwę i rzucił do grobu ziemię z Jerozolimy. Jeden z policjantów ukląkł i ucałował trumnę. Ochroniarze tonęli we łzach.
Palestyński negocjator Saeb Erekat, który towarzyszył trumnie Arafata w drodze z Kairu, mówił potem w BBC, że bał się, iż helikoptery nie będą mogły wylądować i że jest zawstydzony chaosem, jaki zapanował na pogrzebie. Jednak wziąwszy poprawkę na ogrom zgromadzenia, trzeba przyznać, że Palestyńczycy zachowywali się odpowiedzialnie - poza kilkoma drobnymi ranami nikomu nic się nie stało. Zresztą Erekat przyznał, że Arafatowi taki pokaz szczerych emocji mógłby się spodobać. Do starć doszło tylko w Jerozolimie, gdzie wmieszał się Izrael - wojsko "w obawie przed zamieszkami" nie dopuściło palestyńskich mężczyzn na piątkowe modły do meczetu al Aksa.
Miejsce pochówku Arafata wyznaczono kompromisowo. Palestyńczycy chcieli, by wódz spoczął na jerozolimskim Wzgórzu Świątynnym, podczas gdy rząd Izraela najchętniej pogrzebałby go w Strefie Gazy, którą i tak ma zamiar oddać. Wszyscy na pogrzebie mówili, że spoczynek Arafata w Ramallah jest tymczasowy, do czasu odzyskania części Jerozolimy, wymarzonej stolicy wymarzonego państwa palestyńskiego. Wymarzonego przez Arafata, który jednak swej śmiałej wizji nie zdołał urzeczywistnić.
- Zrobił, co mógł - tłumaczy mi w drodze powrotnej Nidal, który na uroczystość zabrał dwójkę swoich dzieci. - Do zgody potrzeba dwóch chętnych, a Izrael nigdy poważnie nie myślał o pokoju. Arafat był wielkim liderem i jego śmierć jest wielką stratą Palestyńczyków. Jego następcy to szanowani politycy, ale każde porozumienie z Izraelem, jakie ośmieliliby się podpisać, może zostać zakwestionowane. To mógł zrobić tylko Abu Amar.
- Arafat wytyczył ścieżkę, którą będą podążać inni liderzy - dodaje Abed Naser, urzędnik w ministerstwie gospodarki. I uspokaja: - Zmiana władzy odbędzie się w spokoju, bez przemocy.
Ze świecą szukać kogoś, kto teraz powie złe słowo na Arafata. Chyba nie tylko dlatego, że o zmarłych (zwłaszcza w dniu pogrzebu) źle się nie mówi. Za życia wodzowi można było wypominać autorytaryzm, nepotyzm, korupcję, choć raczej mówiono, że winne jest jego otoczenie. Po śmierci Arafat przestał być człowiekiem, stał się legendą, ostatnim z proroków. Ci, którzy lubią załamywać ręce, odpowiedzą, że Palestyńczykom została już tylko legenda. Inni przyznają, że łatwiej jest żyć legendą, niż stawić czoło trudnej rzeczywistości.
W dniu śmierci Arafata Palestyna ogłosiła 40-dniową żałobę. To okres przejściowy, w którym powinno się wyjaśnić, jak zostanie rozdzielona polityczna scheda po wodzu. Jeżeli najbliżsi mu politycy, którzy przejęli rządy siłą rozpędu, pójdą w ślady Arafata i będą chcieli całą władzę zachować dla siebie, Palestyńczycy mogą rzucić się sobie do gardeł. Może jednak postąpią inaczej - zorganizują uczciwe wybory, na które wszyscy tu czekają.