Krwawe zamachy w płn-wsch. Indiach

Najkrwawsze od lat zamachy na północnym wschodzie Indii - 57 osób zginęło, ponad 150 jest rannych. Ten jeden z najstarszych konfliktów w Azji jest daleki od rozwiązania

Zaczęło się w sobotę od trzech bomb zdetonowanych na zatłoczonym peronie stacji kolejowej w Dimapurze, mieście położonym w stanie Nagaland. W sąsiednim Assamie zamachowiec otworzył ogień do tłumu zebranego na wioskowym targu. Następnego dnia bomby wybuchały w miasteczkach, wsiach, przy stacjach przesyłowych prądu i na plantacjach herbaty.

Choć zamachy w obu stanach prawdopodobnie nie były ze sobą skoordynowane, mają wspólnych autorów - przeprowadzili je lokalni separatyści. W weekend Indie świętowały 135. rocznicę urodzin Mahatmy Gandhiego, symbolu walki bez użycia przemocy. Tymczasem dla Narodowego Demokratycznego Frontu Bodolandu (NDFB) - jednej z grup walczących o niepodległość Assamu - była to 18. rocznica powstania, którą separatyści postanowili krwawo uczcić.

- Ataki dowiodły naszej siły - pochwalili się w komunikacie. Grupy separatystyczne walczą nie tylko z rządem, ale i konkurują między sobą. Zdaniem władz niektórych z ataków w Assamie dokonał rywal NDFB, Narodowy Front Wyzwolenia Assamu. Z kolei w Nagalandzie dwie grupy separatystyczne wzajemnie oskarżyły się o dokonanie zamachów.

Sąsiadom jest ciasno

Na północnym wschodzie Indii od kilkudziesięciu lat toczy się zapomniany konflikt, w którym z dala od kamer i międzynarodowej uwagi zginęło już 50 tys. osób - część w starciach ze służbami bezpieczeństwa, część w czystkach etnicznych, waśniach międzyplemiennych lub zamachach.

W 1956 r. antyrządowe powstanie wybuchło w Nagalandzie, w 1966 w Mizoramie, w 1976 w Manipurze, trzy lata później w Tripurze, a w 1984 r. - w Assamie. U źródeł niepokoju leżą dwie zrośnięte ze sobą przyczyny: bieda oraz strach przed utratą tożsamości. Tutejsze plemiona bardzo długo utrzymywały niezależność, rządząc się własnymi prawami, i do dziś nie czują związku z odległym o tysiące kilometrów Delhi. 40 mln osób zmieszanych w etnicznym tyglu na skrzyżowaniu: Bengalu, Birmy, Bhutanu, Tybetu i Chin, mówi czterystoma językami i należy do 75 grup etnicznych. Ustanowione przez Brytyjczyków w 1947 r. granice państwowe są dla nich całkowicie sztuczne.

Z początku na północnym wschodzie Indii utworzono tylko trzy stany: Assam, Manipur i Tripurę. Ustępując przed aspiracjami kolejnych grup etnicznych, rząd wykrawał następne stany. Kamyczek poruszył lawinę.

Kolejne plemiona nieuwzględnione przy podziale zaczęły domagać się przywilejów. Wtedy budzili się ich mniejsi sąsiedzi, bojąc się zatarcia własnej tożsamości. Grzebali w swoich korzeniach, odnajdując i wymyślając fakty z plemiennej historii i kultury, by móc przekonująco ogłosić swą odrębną narodowość. Nagle robiło się ciasno, jedni zaczęli przeszkadzać drugim.

Jakby tego było mało, północny wschód Indii zalali nielegalni imigranci z uboższego Bangladeszu. Gastarbeiterzy stali się gratką dla lokalnych polityków, którzy wbrew prawu legalizowali ich pobyt, powiększając w ten sposób grono swoich wyborców. W niektórych rejonach rdzenna ludność stała się mniejszością. Lokalne bojówki wydały wojnę przybyszom.

Wyzyskiwani przez Delhi

Rząd w Delhi przez dekady miał zbyt dużo ważniejszych, bliższych problemów - przede wszystkim spór o Kaszmir - by zwracać uwagę na tak odległą prowincję. Północny wschód pozostaje w tyle za resztą Indii. Nie dlatego, że rząd skąpi pieniędzy - przeciwnie, Delhi pokrywa ogromną większość wydatków stanowych budżetów. Tyle że pieniądze pożera aparat biurokratyczny i korupcja, a resztę marnują słabe lokalne rządy.

Mieszkańcy północnego wschodu narzekają na wyzysk, mówią, że są dyskryminowani. Największe bogactwo regionu, assamska ropa, przerabiana jest w odległym Biharze, a w Assamie pozostaje jedynie ułamek zysku. Eksploatacja złóż węgla, wapienia i miedzi jest mało opłacalna ze względu na duże koszty transportu. Żywność trzeba importować.

Dla władz w Delhi jedność państwa pozostaje niepodlegającym dyskusji priorytetem. Przemoc może się jednak rozlać poza granice Indii, bo tam partyzanci korzystają z pomocy swoich ziomków. - Mają korzenie w Bangladeszu i Birmie - mówił w niedzielę premier Assamu Tarun Gogoi. - Te korzenie trzeba wyrwać, inaczej problem będzie trwał.

Copyright © Agora SA