Gazeta dotarła do ojca terrorysty z Biesłanu

Całe życie pracowałem z Rosjanami. A teraz moje dzieci i ich dzieci są śmiertelnymi wrogami. To dla mnie największy dramat - mówi Abulkasz Kułajew, ojciec jedynego terrorysty Biesłanu, który przeżył i siedzi w rosyjskim areszcie

Jego zdjęcia obiegły cały świat. Nurpaszi Kułajew wybiegł ze szkoły w Biesłanie ok. godz. 17, gdy wojsko praktycznie całkowicie zajęło budynek. Tylko w małej przybudówce za szkołą ostrzeliwała się ostatnia grupa terrorystów. Nurpaszi wyskoczył na ulicę gen. Piliejewa przed samą komendą milicji. Stał tam tłum mężczyzn, którzy czekali na wieści o swoich bliskich. Tłum natychmiast rzucił się na Nurpaszi. Przed linczem uratował go automat, z którego zaczął strzelać na oślep, wojskowa ciężarówka, pod którą zdołał się wczołgać, i milicjanci, którzy zaczęli strzelać w powietrze, żeby rozpędzić mężczyzn.

Milicjanci wciągnęli go do komendy, choć tłum próbował zedrzeć z niego ubranie, obrzucał go wyzwiskami i kamieniami. Potem wszystkie rosyjskie kanały telewizyjne pokazały pierwsze przesłuchanie Nurpaszi. - Nasz dowódca "Pułkownik" zebrał nas w lesie pod Biesłanem i powiedział, że mamy zająć szkołę - mówił przerażony Nurpaszi. - Mówił, że robimy to na rozkaz Asłana Maschadowa i Szamila Basajewa. Nie zabijałem dzieci. Chcę żyć.

Oczko w głowie

- Nie wierzę, że on strzelał do dzieci. W domu nie zabił nawet kury - mówi ojciec Nurpaszi. Rodzina Kułajewów mieszka we wsi Engienoj pod Nożaj-jurtem. To górzysta część Czeczenii, 130 km od Groznego. Z wioski widać szczyty, za którymi rozciąga się Dagestan i Azerbejdżan. Droga urywa się. O asfalcie można zapomnieć. Zamiast tego kamienie i błoto. Nie sposób dojechać inaczej niż samochodem terenowym. Wrażenie jest takie, że czas zatrzymał się tu kilkadziesiąt lat temu. We wsi jest 50 domów, szkoła, meczet, jeden sklep i nic więcej. Kiedyś był kołchoz, w którym hodowano barany i bydło, ale dawno upadł. Ludzie żyją z emerytur i zasiłków dla bezrobotnych. Rosyjskie posterunki widać na zboczach gór, ale żołnierze nie wystawiają nosa poza nie. Podobno w tych okolicach ukrywa się nieuznawany przez Rosję prezydent Czeczenii Asłan Maschadow i terrorysta numer jeden w Rosji Szamil Basajew oskarżany o organizację ataku na szkołę w Biesłanie i szereg innych zamachów. Ale Rosjanie w górach są całkowicie bez szans i nie robią nic poza podkreślaniem swojej obecności i kontrolą głównych dróg.

Nurpaszi ma 24 lata. Był najmłodszym spośród czterech braci w rodzinie Kułajewów. - Dlatego chowaliśmy go delikatnie. Był naszym oczkiem w głowie - mówi jego starszy brat Umar. Nurpaszi skończył dziesięć klas, ale nie zdążył pomyśleć, co chce robić w życiu, bo wybuchła wojna. - Pasł bydło. Nie palił, nie pił, nie grał w karty. Był dobrym dzieckiem - mówi jego matka Aiman. Żyjący bracia nie chcą się przyznać, czy walczyli z Rosjanami. - W czasie pierwszej wojny w Czeczenii wszyscy górale walczyli o niepodległość. To była święta sprawa. W drugiej wojnie walczyli już tylko nieliczni, bo to była brudna wojna - mówi Abulkasz Kułajew, ojciec Nurpaszi, który ma 72 lata i wygląda jak prawdziwy kaukaski starzec. Siwa broda, łysina, szlachetne rysy, tubietiejka na głowie, wysokie buty z cholewami i mimo wieku bardzo krzepka sylwetka.

Przeciw Rosjanom na pewno walczył Chanpaszi Kułajew, starszy od Nurpaszi o siedem lat. On też był w szkole w Biesłanie, ale został zabity. W czasie drugiej wojny czeczeńskiej Chanpaszi został ranny w rękę pod wsią Kurczałoj. Wpadł w ręce Rosjan. Był sierpień 2001. Trzymali go w Czernokozowie, najokrutniejszym z obozów filtracyjnych na całym Kaukazie, który przypominał bardziej obóz koncentracyjny niż więzienie. W ranną rękę wdała się gangrena. Rękę amputowano mu razem z kawałkiem pleców. Rodzina odnalazła Chanpaszi w więzieniu w Kraju Stawropolskim. Za dużą łapówkę załatwili zwolnienie. Chanpaszi wrócił do rodzinnej wioski, ale wciąż czuł się źle. Jesienią zeszłego roku rodzina wysłała go na leczenie do Inguszetii. A do opieki pojechał z nim najmłodszy brat Nurpaszi. - I prawdopodobnie wtedy o Chanpaszi przypomniał sobie Szamil Basajew, który pomagał finansowo byłym partyzantom, dawał pieniądze na leczenie, wspierał ich rodziny. Nie mamy wątpliwości, że Chanpaszi Kułajew był w tym kręgu. Nie mamy dowodów, że był w batalionie szahidów [oddziale terrorystów samobójców sformowanym przez Basajewa - red.], ale utrzymywał z nimi kontakt. Być może przed atakiem na szkołę w Biesłanie dostał propozycję, której nie mógł odrzucić, i pociągnął jeszcze za sobą młodszego brata - mówi oficer Federalnej Służby Bezpieczeństwa z Czeczenii, który rozpracowywał Kułajewa.

Nie chcieli wrócić

Ojciec jeździł co jakiś czas do synów w Inguszetii. I chyba przeczuwał, że coś jest nie tak. - Ostatni raz widziałem się z nimi pod koniec sierpnia. Namawiałem, żeby wrócili do domu. Dawałem im pieniądze. Obiecywałem, że wszystko załatwię z władzami, żeby nie mieli problemów - mówi Abulkasz Kułajew. Starszy Chanpaszi stanowczo odmówił, a młodszy poszedł za nim.

- Od razu poznałam go w telewizji po ataku na Biesłan. Nie mogłam uwierzyć, że to on, ale przecież obraz nie kłamał - mówi matka Nurpaszi. Najmłodszy syn jest do niej podobny jak dwie krople wody. Te same delikatne rysy, duże, dziecięce i bardzo ufne oczy, ciągły grymas smutku na twarzy. Następnego dnia po szturmie na szkołę w Biesłanie do Engienoj przyjechała FSB. Wzięli ojca na przesłuchanie, pytali o kontakty synów. - Mówiłem, że nic nie wiem. Wychowałem ich na porządnych ludzi, a tu zdarzyło się coś takiego. Ale winna jest temu historia, nie oni - mówi Abulkasz Kułajew.

Nie pozwolono mu spotkać się z Nurpaszi. Zwłoki starszego Chanpaszi pokazali mu tylko na fotografii. Rodzinie nie wydano jego ciała, bo zgodnie z rosyjskim prawem terroryści mogą leżeć tylko na cmentarzach przy zakładach karnych, bez nazwisk, opatrzeni tylko numerem więziennym. - Powiedzieli, że jeśli coś będą od nas chcieli, to nas zawiadomią - mówi Abulkasz.

Rodzinie Kułajewów nie mieści się w głowie, że ich bliscy - zwłaszcza młodszy Nurpaszi - mogli strzelać do dzieci. - On był tak łagodny, że nigdy nawet nie pozwalaliśmy zabić mu kury - mówi Aiman Kułajewa. - Do ataku na szkołę z dziećmi mogą być zdolni tylko ludzie, którzy nie mają nic do stracenia. Moi synowie byli przekonani, że w Czeczenii wydano na nich wyrok. Bali się tu wracać. Nie zależało im na życiu. Byli jak kamikadze. Może dlatego zgodzili się wejść do tego oddziału - zastanawia się Abulkasz.

Starego Kułajewa jak wszystkich Czeczenów deportowano z Kaukazu na rozkaz Stalina w lutym 1944 roku. Trafił do Kazachstanu. Pracował w brygadzie budującej Celinogród, miasto na środku stepu, podwaliny dzisiejszej stolicy Kazachstanu - Astany. - Byłem traktorzystą, jeździłem na spychaczu, nauczyłem się murarki, zdobyłem parę innych profesji - opowiada Abulkasz, który mimo wieku mówi po rosyjsku znacznie lepiej niż jego synowie. - Pracowałem z Rosjanami w jednej brygadzie. Razem budowaliśmy miasto, przyjaźniliśmy się. A dziś moje dzieci i ich dzieci to najwięksi wrogowie. To dla mnie największy dramat.

Chcemy, żeby wrócił

Abulkasz jest w swojej wsi uznawany za autorytet. Przed wybuchem pierwszej wojny z Rosją pytano go, co robić. - Ludzie upajali się wtedy marzeniami o niepodległości Czeczenii. Ale ja im mówiłem, że skończy się wojną. Taka mała Czeczenia nie wygra z taką wielką Rosją - opowiada Abulkasz. Ale jego głos zignorowano i prawie wszyscy młodzi ze wsi poszli walczyć. W czasie drugiej wojny było już inaczej, za broń chwycili tylko nieliczni. Ale wtedy Rosjanie zrobili wszystko, żeby znienawidzono ich jeszcze bardziej. Po zwycięstwie nad partyzantami w otwartej walce zaczęli stosować takie represje, jakich nie było podczas pierwszej wojny w Czeczenii. - Pokój można wprowadzić tylko pokojem. Nie da się skończyć wojny, jeśli wciąż będziesz się bał, że przyjadą ludzie w maskach i porwą ciebie albo kogoś z twojej rodziny, jeśli twoi bliscy będą przepadać bez wieści. Zrozum, ludzie są tu doprowadzeni naprawdę do ostateczności. Żyjemy jak na wulkanie - mówi Abulkasz.

On i jego żona mają nadzieję, że kiedyś zobaczą swego najmłodszego syna. Postawiono mu dziewięć zarzutów i prawie na pewno dostanie dożywocie. Niektórzy politycy w Rosji mówią, że po ataku na Biesłan należy przywrócić karę śmierci. - Nigdy nie uwierzę, że mój syn strzelał do dzieci. Być może był w tej bandzie, ale on jest niezdolny do okrucieństwa. On nie jest winny. Tak się potoczyła nasza historia - mówi Abulkasz.

Copyright © Agora SA