Żyjemy w kraju, w którym złota płyta to 15 tysięcy sprzedanych płyt
Nakłady płyt spadały, grono artystów, którzy naprawdę utrzymywali się z muzyki, kurczyło się, większość niedawnych gwiazd wybrała kariery celebrytów, a masowe media odwróciły się od nowej polskiej muzyki. Dziś żyjemy w kraju, w którym do zdobycia statusu złotej płyty wystarczy sprzedaż 15 tys. egzemplarzy. Trochę wstyd.
Ale, paradoksalnie, rodzima scena miała się nieźle, działo się więcej, niż mogłyby sugerować playlisty komercyjnych rozgłośni i zestawienia bestsellerów. Była eksplozja popularności hip-hopu, artystyczne sukcesy wykonawców reprezentujących różne nisze, był rozkwit scen lokalnych, była pokoleniowa zmiana warty, która wykreowała na głównych graczy roczniki urodzone w latach 70. i 80., ale też coraz lepsze i dojrzalsze projekty "nowych weteranów" (Grabaż, Nosowska). Dobra muzyka zniknęła z większości mediów, ale za to odżyło życie koncertowe. Publiczność znów zaczęła chodzić na małe klubowe występy nieznanych, ale i na wielkie show. Bo na polskiej scenie nic nie rozwinęło się tak bardzo jak życie koncertowe. Na początku dekady byliśmy kopciuszkiem z zazdrością spoglądającym na ofertę Berlina czy nawet Pragi. Dziś nie omija nas żadna trasa wielkiej gwiazdy. Są to albo solowe występy, albo festiwale, których rozmiarów i liczby może pozazdrościć nam cała Europa. Dlatego za symboliczny początek muzycznej dekady uznać można rok 2002, gdy wystartował Open?er. Wtedy był jednodniową warszawską imprezą, dziś rywalizuje z największymi europejskimi festiwalami. A przecież w swoich kategoriach to samo robią Off, Ars Cameralis, Sacrum Profanum, Tauron Nowa Muzyka czy Malta.
Jeśli jednak ktoś chce mieć przekrój dekady na swojej półce, powinien sięgnąć po te płyty.
Wszystkie komentarze