Zapracować na Oskary

Jeżdżąc z "Edim" po świecie i patrząc na płaczących Amerykanów, Japończyków, Rosjan, przekonałem się, że warto produkować filmy - mówi producent Piotr Dzięcioł z Opus Film. Współprodukowane przez niego folmy "Z odzysku" Sławomira Fabickiego i "Masz na imię Justine" Franco de Peny ubiegają się o Oscara

rozmowa z

Piotrem Dzięciołem*

Marzena Bomanowska, Jakub Wiewiórski: Kolejny raz walczy Pan o nominacje do Oscara. Z "Edim" Piotra Trzaskalskiego nie udało się. Co Pan robi, żeby teraz się powiodło?

Piotr Dzięcioł: W tym roku Amerykańska Akademia Filmowa postanowiła zrównać szanse filmów. I tych zgłoszonych przez bogate kinematografie Francji czy Niemiec, i tych z Kazachstanu czy Estonii. Wprowadziła zakaz działań marketingowych w Stanach. Nie wolno reklamować filmów w prasie, organizować bankietów po projekcjach. Członków Akademii nie można zapraszać na pokazy. Zostały tylko projekcje dla dziennikarzy i zaproszonych gości.

Co mogę zrobić? Chcę pokazać "Z odzysku" na jak największej liczbie festiwali w USA. Zrobimy też serię pokazów dla członków kapituły Złotego Globu - nagrody przyznawanej przez Hollywoodzkie Stowarzyszenie Prasy Zagranicznej. Będziemy współpracować z profesjonalną agencją PR w Los Angeles.

Szans upatruję w tym, że Sławek Fabicki miał przed czterema laty nominację do Oscara za krótkometrażową "Męską sprawę". Tam też cieszą się, gdy sprawdza się ktoś, na kogo wcześniej postawili. Mam świadomość, że szanse na nominację rosną, jeśli film ma dystrybutora w USA. Teraz kilku amerykańskich dystrybutorów jest zainteresowanych filmem Sławka. Zrobimy wszystko, żeby jeden z nich włączył się w promocję filmu w Stanach. Liczę również, że poza Polskim Instytutem Sztuki Filmowej promocja zostanie wsparta przez koproducentów z TVP i Canal+.

"Z odzysku" - opowieść o 19-letnim bokserze, który stara się być dorosły - to pełnometrażowy debiut Fabickiego Jak się Panu współpracowało z reżyserem?

- Każda współpraca z debiutantem to wyzwanie. Przyszedł do mnie z bliznami z poprzednich produkcji i chyba dlatego był taki nieufny.

Nieufność to cecha młodych reżyserów. Im bardziej twórca doświadczony, tym łatwiej mu słuchać rad. Młodzi długo wyobrażają sobie swoje filmy, marzą o nich przez lata. I kiedy zaczynają kręcić, to każdą ingerencję lub sugestię traktują jak atak.

Uważam, że film jest dziełem zbiorowym, nawet w przypadku kina autorskiego. Też chcę zrobić dobry film, w końcu wykładam pieniądze. Ale ciągle pamiętam, że dla debiutanta pierwszy film to być albo nie być. Jak mu wyjdzie, zrobi następny. Jeśli poniesie klapę, być może nigdy filmu nie nakręci.

Jakie są atuty "Z odzysku"? Czy film ma szanse w USA?

- Już się spodobał zagranicznej publiczności i jurorom w Cannes. Miał świetne przyjęcie na festiwalu w Toronto. To kino artystyczne poruszające uniwersalny temat, czytelny dla widza na całym świecie. Opowiada o toczącej się w młodym człowieku walce dobra ze złem, oddziałuje na uczucia i emocje. To są atuty.

A jakie szanse w wyścigu do Oscara ma "Masz na imię Justine" Franco de Pena?

- Ważny temat - opowiada o młodej dziewczynie zmuszonej do prostytucji. Jest pokazywany na specjalnych seansach dla uczniów, zwłaszcza w małych miasteczkach w Polsce, na Białorusi i Ukrainie. Najwięcej pieniędzy na niego dała luksemburska firma Hemispheres Films. Dlatego Luksemburg miał prawo zgłosić obraz do Oscara.

Ile osób musi pójść na polski film, żeby producent wyszedł na swoje?

- Sukcesem komercyjnym jest w Polsce 300 tys. widzów. Ale zyski zależą od tego, ile producent włożył własnych pieniędzy. Przecież ja w całości nie finansuję tych filmów. Staram się o pieniądze z Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej, z publicznej telewizji i z zagranicy.

Wyprodukowany przez pana "Hi Way" był blisko. Zgromadził 215 tys. widzów.

- "Hi Way" był filmem tanim. Wpływy z dystrybucji przekroczyły koszty produkcji.

Ile kosztuje przeciętny polski film?

- Od 3 do 4 mln zł.

Jak zdobywa się pieniądze?

- Polski Instytut Sztuki Filmowej może dać maksymalnie 50 proc. budżetu. Gdybyśmy żyli w kraju, gdzie jest wiele innych źródeł pieniędzy, nie byłoby to tak bolesne. Nie ma w Polsce funduszy regionalnych, które sprawdzają się w Niemczech, we Francji, Włoszech czy w Hiszpanii. Kiedyś można było dostać milion czy półtora z TVP, teraz są to kwoty niższe. Prywatne stacje wybierają projekty komercyjne.

Filmowcy więcej spodziewali się po powołaniu Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej?

- Na pewno trzeba zmienić zasadę doboru ekspertów. Widziałem, jak oceniono projekt filmu "Lekcje Pana Kuki" Dariusza Gajewskiego. Scenariusz jest europejską koprodukcją, więc należało dać niejako z urzędu osiem punktów, a dostałem tylko dwa. Za "ocenę dotychczasowego dorobku producenta" na 15 możliwych punktów przyznano mi trzy. Nie wiem, czy ktoś chciał mi zrobić na złość? Przez rok byłem ekspertem w dawnej Agencji Produkcji Filmowej. Ze Stanisławem Różewiczem, z Michałem Kwiecińskim, Feliksem Falkiem, Sylwestrem Chęcińskim szukaliśmy dobrych tekstów. A teraz anonimowa osoba może wpisać w ocenie projektu filmowego, co chce.

Ale jestem daleki od krytykowania Instytutu, bo ten pomysł sprawdza się na całym świecie. Jako szef sekcji producentów filmów kinowych przy Krajowej Izbie Gospodarczej Producentów Audiowizualnych często wspólnie z innymi producentami spotykam się z Agnieszką Odorowicz, szefową PISF. I czuję, że po jej stronie jest dobra wola.

Zlikwidowanie anonimowości oceniających pomoże?

- Tak. Jeżeli podejmuję się oceny kogoś, powinienem to robić z otwartą przyłbicą.

A do filmu kręconego we Wrocławiu przez Petera Greenewaya powinniśmy dokładać?

- Polscy producenci również szukają pieniędzy poza Polską. Musimy dać sygnał, że Polska też będzie współfinansować produkcje zagraniczne. Znalezienie partnera za granicą jest często jedynym sposobem na zamknięcie budżetu. Mając koproducenta europejskiego, mogę wystąpić o dofinansowanie projektu z Euroimages. Udało mi się dostać pieniądze unijne dwa razy. Na "Lekcje Pana Kuki" i na "Masz na imię Justine".

Na Zachodzie jest łatwiej znaleźć pieniądze na film?

- Podam taki przykład: nasz partner w Austrii dostał dotację do "Lekcji Pana Kuki" z Austriackiego Instytutu Filmowego, austriackiej telewizji oraz stowarzyszenia dystrybutorów i od miasta Wiednia. W Europie Zachodniej i w USA są miejskie komisje filmowe. To ludzie, którzy walczą o to, żeby w ich miastach realizować filmy. Wiedeń dał sporo na produkcję "Lekcji..." , ale nasz koproducent musiał wykazać, ile dni zdjęciowych będzie w Wiedniu, ilu wiedeńczyków znajdzie pracę przy filmie, jaki procent całego budżetu zostanie wydany w austriackiej stolicy. U nas dopiero to raczkuje. Gdańsk i Gdynia dołożyły się do wyprodukowania filmu Volkera Schlöndorffa o Annie Walentynowicz i "Wróżb kumaka" Roberta Glińskiego.

Pracuje Pan w Łodzi, a nie w Warszawie. To nie przeszkadza?

- Nie, bo Opus Film robi nie tylko filmy fabularne, a zarabiamy głównie na produkcji reklam. Rocznie ok. 70. Dlatego w Opus są dwie grupy - jedna zajmuje się głównie reklamami, druga - w tym ja i mój syn - fabułami. Oczywiście, że chcę zarabiać na filmach, robienie ich tylko na festiwale mnie nie satysfakcjonuje. Ale nie podchodzę do produkcji w ten sposób, że skoro coś zrobiłem, to muszę w ciągu pół roku odzyskać zainwestowane pieniądze. Za kilkanaście lat moja filmoteka złożona z 20-30 tytułów będzie miała dużą wartość.

Jeżeli popatrzymy na tendencje na rynku medialnym, na liczbę stacji telewizyjnych, na nowe możliwości sprzedawania i oglądania filmów, to mam szansę zarobić.

Co musi Pana uwieść w pomyśle na film, żeby powiedział Pan młodemu twórcy "wchodzę w to"?

- Jest taka opinia, że młodzi mają u mnie większą szansę. A ja nie mam nic przeciwko reżyserom z mojego pokolenia czy starszym. Najważniejszy jest scenariusz. Sam nie jestem w stanie przeczytać wszystkiego, co do nas przychodzi, ale mam kilka zaprzyjaźnionych osób, choćby Wojtka Lepiankę, które są pierwszym sitem.

Pierwszy film Opus to "Edi" Trzaskalskiego. To podobnie jak "Z odzysku" debiut reżyserski i też nominacja do Oscara. Dlaczego uwierzył Pan w Piotra Trzaskalskiego?

- Przeczytałem tekst, który mnie wzruszył. Ale gdybym dziś mówił, że wiedziałem, że to jest temat na dobry film, skłamałbym. Zastanawiałem się, czy ludzie będą chcieli oglądać kolejny obraz o biedzie i mętach. Czułem, że jak mu się ręki nie poda, może już nigdy nie zrobić filmu.

Ma 56 lat. Jest producentem filmowym. Skończył prawo na Uniwersytecie Wrocławskim i Wyższe Zawodowe Studium Organizacji Produkcji Filmowej i Telewizyjnej Szkoły Filmowej w Łodzi. Pierwszy film, przy którym pracował, to "Wieczór u Abadona" Agnieszki Holland. Przeszedł wszystkie szczeble produkcji filmowej. W 2003 r. dostał nagrodę Łodzianina Roku, rok później został członkiem Europejskiej Akademii Filmowej. Pracuje nad trzema reżyserskimi debiutami - "Zero" Pawła Borowskiego, "Tamagotchi" Marcina Wrony oraz "Lewkonie, szare mydło, sól bydlęca" Iwo Zaniewskiego z udziałem Jacka Borusińskiego i Dariusza Basińskiego z Mumio. Żona Barbara - właścicielka galerii Opus, syn Łukasz - producent filmowy, też pracuje w Opus.

Copyright © Agora SA