Rewolucja spod znaku Google

Oto książka, którą powinien przeczytać każdy, kto korzysta z serwisu Google. Czyli - w praktyce - po prostu każdy

Jej autor John Battelle jest doskonałym znawcą cyberkultury (współzałożycielem magazynu "Wired" i wpływowego bloga "Boing Boing"). Z wykształcenia jest też antropologiem kultury i zgodnie z nauką swojego akademickiego mentora profesora Jamesa Deetza - stara się traktować współczesną cywilizację tak jak starożytne kultury poznawane dzięki wykopaliskom. Analizuje więc Google'a jako element kultury materialnej cywilizacji przełomu stuleci.

Co najbardziej zdziwi w naszej kulturze materialnej archeologa badającego nas za sto lat? Battelle zwraca uwagę na to, że żyjemy w czasach, w których bardzo cenny majątek (o wymiernej wartości materialnej) funkcjonuje w szarej strefie prawnej, niechroniony właściwie żadnymi przepisami. Ba, większość z nas nawet nie zdaje sobie sprawy z jego istnienia.

Tym majątkiem jest coś, co Battelle nazywa "bazą danych intencji". To właśnie tym handluje wyszukiwarka taka jak Google. Jak to działa w praktyce?

Długi ogon bije bestsellery

Pisaliśmy tu niedawno o internetowej "teorii długiego ogona". Chodzi o to, że w odróżnieniu od zwykłych księgarni, cyberksięgarnia taka jak Amazon na niszowych książkach przeznaczonych tylko dla miłośników jakiegoś konkretnego zagadnienia - alpinizmu, "Star Treka", dramatu elżbietańskiego - zarabia więcej niż na bestsellerach w rodzaju "Harry Pottera".

Wszystkie nisze zsumowane razem stanowią większy rynek od wszystkich zsumowanych razem bestsellerów. Sam Amazon z kolei jest gigantem wśród innych firm zajmujących się handlem w sieci, ale i on podlega zjawisku "długiego ogona". W roku 2000 gigant zarobił 2,76 miliardów dolarów. To dużo, ale malutkie firmy - często wręcz jednoosobowe - zarobiły w tym samym czasie łącznie ponad 25 miliardów.

Co z tym ma wspólnego Google? Wszystko. Małe firmy internetowe mogą istnieć tylko dzięki temu, że ktoś wpisuje w wyszukiwarkę "półbuty męskie rozmiar 48" i dostaje odnośnik do internetowego sklepu handlującego butami o nietypowych rozmiarach. Battelle opisuje konkretny przypadek sklepu 2bigfeet.com, który rozwinął się w dobrze prosperujący biznes, zupełnie nie reklamując swojej działalności. Wystarczało, że klienci odnajdują sklep przez sieciową wyszukiwarkę.

Złoty algorytm

To wszystko urwało się jednego dnia - 14 listopada 2003 r. Google wprowadził poprawkę do swoich algorytmów sortowania wyników, za sprawą której po wpisaniu słów kluczowych takich jak powyżej w pierwszej kolejności pokazywane są recenzje produktów, a odnośniki do sklepów lądują gdzieś daleko za piątą dziesiątką, do której już mało komu się chce doklikać.

Algorytm sortowania PageRank (TM) jest najpilniej strzeżoną tajemnicą Google. To właśnie unikalny algorytm doprowadził do tego, że wyszukiwarka ta błyskawicznie pokonała konkurencję serwisów niegdyś tak popularnych jak AltaVista, HotBot czy Yahoo. Google jako pierwszy skutecznie zerwał z wyszukiwaniem opartym na zawartości ("ile razy na danej stronie pojawiają się słowa kluczowe?") na rzecz wyszukiwania opartego o intencje ("czego szuka osoba wpisująca takie słowa kluczowe?").

Skoro to tajemnica firmowa - nigdy nie można udowodnić tego, że Google celowo jakąś stronę pomija czy dyskryminuje, Battelle jednak sugeruje, że w wielu przypadkach celowe działanie jest ewidentne - np. prawdopodobnie zmiana algorytmów, której ofiarą padła firma sprzedające buty miało skłonić ją i jej podobne do wykupienia komercyjnej reklamy.

To pokazuje jak cenne są dwie rzeczy: po pierwsze to, co wpisujemy do wyszukiwarki, po drugie to, co można o nas znaleźć w sieci. Coraz częściej rutynowo przed zatrudnieniem nowego pracownika, przed zawarciem kontraktu czy choćby przed randką wpisujemy czyjeś nazwisko do wyszukiwarki, by sprawdzić, z kim mamy do czynienia.

Pytanie: kretyn, odpowiedź: Lepper

Battelle opisuje kilka przypadków głośnych w USA - księgowego Marka Maughana, który odkrył, że po wpisaniu jego nazwiska pierwszym odnośnikiem jest wiadomość o karze dyscyplinarnej, której poddała go Kalifornijska Rada Księgowych (według niego, niesłusznie i złożył odwołanie). Maughan zaskarżył Google'a i przegrał, a w rezultacie teraz wyniki wyszukiwania prezentują go jako patologicznego pieniacza.

Do rodzinnej tragedii doszło zaś gdy 17-letni Orey Steinmann z ciekawości wpisał swoje nazwisko i odkrył, że jego matka uprowadziła go jako niemowlę po przegranym procesie rozwodowym, od piętnastu lat zaś bezskutecznie poszukuje go ojciec. Steinmann opowiedział o tym w szkole, w rezultacie matka trafiła do więzienia.

Bywają zaś sytuacje tragikomiczne, takie jak proces rozwodowy w San Diego, podczas którego małżonkowie odkryli, że kolejne wyciągane na rozprawie argumenty (zarobki męża, skłonność żony do futer, zainteresowanie męża innymi kobietami), lądują na stronie sądu i udostępniane są każdemu, kto wpisze ich nazwiska do wyszukiwarki.

Osobnym zjawiskiem jest też tak zwany googlebombing, czyli manipulowanie wyszukiwarką w złośliwych celach. Dzięki akcji polskich internautów do dzisiaj pierwszym odnośnikiem podawanym przez Google'a po wpisaniu słowa "kretyn" jest sejmowy biogram wicepremiera Andrzeja Leppera.

Lepper nie jest tu samotny. Szwedzkie słowa "Totalt fiasko" prowadzą do strony szwedzkiego premiera Görana Perssona, włoskie "miserabile fallimento" i angielskie "miserable failure" ("żałosny nieudacznik") do stron Berlusconiego i Busha, "liar" ("kłamca") do Tony'ego Blaira, a rosyjskie "wrag naroda" do Putina. Francuzi jak zwykle wyróżniają się wyrafinowaniem swojego googlebombingu - hasło "Iznougud" (bohater komiksu o wściekłym wezyrze, który chce zostać kalifem) prowadzi do Nicolasa Sarkozy'ego, ministra spraw wewnętrznych o ambicjach prezydenckich.

Paris Hilton - hotel czy modelka?

Google z jednej strony pozwala nam poznać wszystko, co na temat danej osoby jest w sieci - od świadectwa z liceum (wiele szkół w USA upublicznia takie informacje) po, jak pisze Battelle, "mściwą odmowę odrzuconej kochanki, unieśmiertelniającą nasze nazwisko". Z drugiej zaś samo gromadzi o nas bardzo osobiste informacje.

Algorytm PageRank odgaduje nasze intencje na podstawie naszej historii wyszukiwań - w zależności od tego, czego dotąd wyszukiwaliśmy, domyśla się, czy wpisując do okienka "Paris Hilton", szukaliśmy hotelu, czy kontrowersyjnej modelki. Tym samym Google zna nasze najskrytsze tajemnice, nawet te, do których nie chcemy się przyznać sami przed sobą. Znajomym możemy mówić, że nasza ulubiona muzyka to tylko Penderecki z Lutosławskim, ale Google dobrze wie, ile razy wpisywaliśmy w okienko słowa kluczowe "Ich Troje mp3".

Battelle zwraca uwagę na to, że nie możemy się tu spodziewać żadnej ochrony prawnej. Ofiara googlebombingu nie może w żaden sposób dochodzić swoich praw - wystarczy grupa internautów z nadmiarem wolnego czasu i nazwisko dowolnej osoby może zostać trwale skojarzone z dowolnie obraźliwym słowem kluczowym. Szans przed sądem nie ma też sklep pomijany przez wyszukiwarkę ani księgowy, który uważa, że wyszukiwarka oczernia jego dobre imię.

Prawo nas nie ochroni

Co ważniejsze, nikt też nie chroni Bazy Danych Intencji każdego z nas. Nie działa tutaj prawo o ochronie danych osobowych, bo PageRank archiwizuje nie tyle nasze personalia (choć te też się mogą znaleźć), ile po prostu treść wyszukiwań. A jak wrażliwe są te informacje, przekonano się całkiem niedawno, gdy w sierpniu tego roku wyciekły archiwa wyszukiwań popularnego w USA portalu America Online i wyszły na jaw intymne sekrety setek tysięcy użytkowników.

Tymczasem Google oferuje swoim klientom wiele usług dodatkowych, takich jak konta pocztowe czy tzw. google desktop search, przeszukiwanie już nie tylko danych w sieci, ale także danych zgromadzonych na naszym własnym komputerze. W efekcie powierzamy jednej instytucji wszystkie nasze tajemnice, podpisując je imieniem i nazwiskiem, nie mając praktycznie żadnej gwarancji zachowania dyskrecji.

Jest nawet gorzej - mamy gwarancję niedyskrecji. Battelle zwraca uwagę na to, że uchwalona w USA pośpiesznie pod presją wydarzeń 11 września ustawa zwana Patriot Act była de facto odwołaniem w USA prawa do prywatności w sieci. I nadal obowiązuje.

Baza Danych Intencji jak piramidy

Jeszcze dziesięć lat temu Google był tylko tematem badawczym dwóch doktoranckich studentów na uniwersytecie Stanford. W 1998 roku zaczęła działać firma, ale dopiero w 2001 roku PageRank oficjalnie zaczął być chroniony patentem, a firma błyskawicznie stała się de facto monopolistą na rynku wyszukiwania (mimo różnych prób kontrataku podejmowanych m.in. przez Microsoft i Yahoo).

O Google przeczytaliśmy już wiele tekstów analizujących fenomen tej firmy z punktu widzenia ekonomicznego lub technicznego. Książka Battelle'a przynosi fascynujący nowy punkt widzenia - skłania do zastanowienia się nad tym, jak wyszukiwanie zmienia i będzie zmieniać nasze życie. Na początku książki autor stawia śmiałą tezę: "Baza Danych Intencji to prawdopodobnie najtrwalszy, najpotężniejszy i najważniejszy artefakt kulturowy w historii ludzkości". Początkowo teza wydaje się przesadzona, bo przecież co z egipskimi piramidami czy gotyckimi katedrami, ale autor uzasadnia ją bardzo przekonująco.

Szukaj. Jak Google i konkurencja wywołali biznesową i kulturową rewolucję

John Battelle

przeł. Maciej Baranowski

PWN, Warszawa

Copyright © Agora SA