Muzyka i film nie mają płci

Dziś we Wrocławiu koncert Joanny Bruzdowicz, autorki muzyki do filmów legendy Nowej Fali Agnes Vardy i jednej z gwiazd festiwalu Era Nowe Horyzonty

Rozmowa z Joanną Bruzdowicz*

Magdalena Felis: "Zawsze szukałam do swoich filmów muzyki niepowtarzalnej, jedynej w swoim rodzaju. Dlatego od lat pracuję z Joanną Bruzdowicz" - powiedziała kiedyś Agnes Varda. Jak zaczął się ten duet: polska kompozytorka i legenda francuskiej Nowej Fali?

Joanna Bruzdowicz: To Agnes Varda wybrała mnie. Usłyszała mój I Kwartet smyczkowy "La Vita" i zaprosiła do współpracy. To był rok 1985 i film "Bez dachu bez prawa", który zdobył Złotego Lwa w Wenecji. Nie spodziewałam się wtedy, że to spotkanie zmieni się w wieloletnią przyjaźń - napisałam później muzykę do prawie wszystkich jej filmów.

Varda ma opinię reżyserki niełatwej we współpracy.

- Jest wymagająca - wymaga zarówno od innych, jak i od siebie. Na planie pilnuje nawet tego, żeby podać wodę swoim aktorom, dba o każdy szczegół, ale wymaga tego samego od wszystkich.

Dobrze się rozumiemy, bo ja też lubię wszystkiego dopilnować sama. To chyba cecha kobiet. Ale muzyka nie ma płci. Kino zresztą też. Varda inspiruje, bo ciągle stawia nowe wyzwania. Nie pisze na przykład typowych scenariuszy - cały film ma w swojej głowie i z dnia na dzień mówi aktorom, jakie będzie następne ujęcie. Jest szalenie muzykalna i ma bardzo dużą wiedzę muzyczną, a z drugiej strony całkowicie mi ufa i daje ogromną swobodę. Uwielbiam w niej to, że mimo swojego wieku (ma 78 lat) ciągle robi nowe rzeczy i szuka świeżych pomysłów. Teraz ma nową pasję - instalacje. Jedną z nich otworzyła w czerwcu w galerii sztuki Fondation Cartier w Paryżu. To przestrzeń pełna drzwi i okien, za którymi ukryte są na ekranach różne obrazy i motywy filmowe, również z jej poprzednich filmów. W zależności od tego, które drzwi widz wybierze, motywy układają się w inne historie. Ponieważ każdy seans sama reżyseruje, nie mogła przyjechać do Wrocławia, chociaż bardzo na to liczyła. Żałuję, że nie będziemy mogły prezentować razem jej filmów.

Należy Pani do grona najbardziej cenionych polskich kompozytorów współczesnych, ale od lat angażuje się też w działalność pozamuzyczną. W 1962 r. była Pani jedną z założycielek polskiej sekcji Jeunesses Musicales, działa w organizacji Donne in Musica, od lat popularyzuje Szymanowskiego za granicą. Sama muzyka to za mało?

- Na festiwalu Era Nowe Horyzonty w jednym z moim utworów, II kwartecie "Cantus Aeternus", jako recytator wystąpi Jerzy Stuhr. Przeczyta polskie, amerykańskie, francuskie, niemieckie i hiszpańskie wiersze, które stawiają to samo pytanie: co artyści dają światu? Czy to, co robimy, jest jedynie zwykłą radością tworzenia, czy ma też inny, głębszy, sens? Urodziłam się pod bombami, widziałam w życiu wiele strasznych rzeczy i nie mam wątpliwości, że artyści to świadkowie świata, który ich otacza. Zwłaszcza muzyka ma rolę wyjątkową, bo to jedyny język, którego nie trzeba tłumaczyć.

Właśnie dlatego zaangażowałam się w Jeunesses Musicales, które otworzyło młodych polskich muzyków na świat, pozwoliło im koncertować w Hiszpanii, Portugalii i Izraelu - krajach, z którymi Polska nie miała wtedy żadnych kontaktów dyplomatycznych. A fundacja Donne in Musica jest dla mnie szczególnie ważna, bo walczy o obecność kobiet w muzyce. Dzięki niej kompozytorki i wykonawczynie z Afryki, Kuby lub Dalekiego Wschodu mają jedyną szansę, żeby się rozwijać, koncertować, uczyć się i włączyć w to, co dzieje się dziś w światowej muzyce.

Jako kobieta miała Pani większe szanse po wyjeździe z kraju w 1968 roku?

- Przeciwnie. Gdy wyjechałam do Francji, byłam absolutnie zaskoczona, jak ignorowane były tam wtedy kobiety w życiu publicznym. W Polsce wychowywały dzieci, prowadziły dom, ale jednocześnie były lekarzami, dyrektorami szpitali, pracowały na uniwersytetach. Paradoksalnie we Francji przyszło to dużo później. Dziś, choćby w z muzyce, jest już znacznie lepiej, ale wciąż nie znam na przykład kobiety, która byłaby koncertmistrzem. W Niemczech dopiero od 20 lat kobiety mogą grać w najważniejszych orkiestrach z Berlina albo Hamburga. I aby traktowano je na równi z mężczyznami, muszą być od nich o połowę lepsze. Na szczęście wybitne talenty i charaktery i tak się bronią. Kiedy patrzy się na Agnieszkę Duczmal, nie ma wątpliwości, że orkiestra idzie za nią tak, jakby widziała przed sobą Karajana.

Studiowała Pani kompozycję m.in. u Nadii Boulanger, Oliviera Messiaena i Pierre'a Schaeffera, ma Pani w dorobku opery, symfonie, koncerty. Skąd wziął się film?

- Zawsze fascynowały mnie formy, w których muzyka spotyka się ze słowem i obrazem, jak w operze bądź kinie. Ale do filmów zaczęłam pisać dopiero po wyjeździe z Polski. Dla kompozytorów współczesnych kino to szansa, by dotrzeć do większej publiczności - nawet w przypadku klasycznych dzieł Mozarta czy Wagnera. Ale też impuls, by zatrzymać się w piętrzeniu eksperymentów i poszukiwaniu coraz bardziej hermetycznej estetyki. To daje szansę, by wyjść z wieży z kości słoniowej, wejść w dialog ze słuchaczem, ale na wyższym poziomie, niż oferuje to muzyka popularna.

Ale kilka lat temu, gdy była Pani jurorem festiwalu w Gdyni, wyrażała się o polskiej muzyce filmowej bardzo krytycznie.

- Bo powielanie schematów, najczęściej hollywoodzkich, dotyczy nie tylko samej akcji filmu oraz sposobu realizacji, ale też muzyki i dźwięku. Na szczęście są wyjątki, jak Wojtek Kilar. To wielki kompozytor - zarówno w muzyce współczesnej, jak i filmowej. Dla mnie równie ważny jak Ennio Morricone. Obaj sami w oryginalny sposób orkiestrują swoje utwory i dzięki temu mają własny styl. W tym tkwi istota muzyki, a nie w napisaniu chwytliwej melodii, którą można potem puścić w supermarkecie.

Dlaczego w takim razie nigdy nie napisała Pani muzyki do polskiego filmu?

- To nie był mój wybór - po prostu nigdy nie dostałam takiej propozycji.

W przeciwieństwie do Kilara nigdy nie kusiło Panią Hollywood?

- Do tej pory nie. Ale mój najmłodszy syn skończył szkołę filmową w USA i przymierza się do realizacji kilku ze swoich scenariuszy. I oczywiście poprosił mamę o napisanie muzyki. Ponieważ będą to filmy amerykańsko-europejskie, mam wielką ochotę wejść w ten świat - dla mnie zupełnie nowy.

"Małe Hollywood", czyli Perpignan CAT, tworzymy zresztą właśnie we Francji z grupą przyjaciół związanych z kinem. W otoczeniu Pirenejów, Morza Śródziemnego i starych murów chcemy stworzyć coś w rodzaju alternatywnej Kalifornii - centrum produkcji i dystrybucji filmów oraz nagrań muzyki filmowej. Mam nadzieję, że zainteresują się nim również filmowcy z Polski.

*Joanna Bruzdowicz - uważana za jedną z najciekawszych polskich kompozytorek współczesnych, na świecie stawiana często obok Pendereckiego i Góreckiego. Jest autorką nowoczesnych oper (m.in. według Kafki, Andrzejewskiego i Eurypidesa), koncertów, symfonii i około 50 utworów kameralnych. Kieruje własnym festiwalem muzycznym w Ceret we Francji, prowadzi międzynarodowe kursy mistrzowskie, zajmuje się krytyką i publicystyką muzyczną. Napisała muzykę do ponad 20 filmów fabularnych i dokumentalnych. Wraz z mężem Jürgenem Tittelem napisała również kilka scenariuszy m.in. dla francuskiej telewizji.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.