Wystawa o miłości w warszawskiej Zachęcie

W warszawskiej Zachęcie projekcje i instalacje o uczuciach. Wystawa stawia pytanie: czy miłość w ogóle da się zobrazować? Odpowiedź brzmi: można próbować, ale na końcu i tak czeka raczej klęska

W Zachęcie ma klimatyzacji i nie ma lamp. Świecą tylko monitory i ekrany, a półmrok daje wrażenie chłodu. Na podłodze leżą materace z gąbki. Można się położyć, założyć słuchawki i zatopić w jakimś utworze filmowym. Filmy nie są długie, więc nie obciążą zanadto czasu ani psychiki. Taksówkarz, który wiózł mnie na wystawę, najpierw spytał, na jaki jest temat, a potem powiedział, że przyjdzie. Z żoną. W Polsce lepiej od razu zaznaczyć swoje stanowisko.

Ale sztuka przekracza granice. Np. Andrea Fraser kocha się z budynkiem. Budynek nazywa się Muzeum Guggenheima, zbudował je w Bilbao słynny Frank Gehry, a Andrea Fraser to amerykańska artystka, która tam się wybrała i wynajęła automatycznego przewodnika, czyli wielką słuchawkę. Zwiedza główny hall muzeum, słuchawkę wdzięcznie przytula sobie do ucha. Każde zdanie z nagranej tam zachwalającej tę architekturę wypowiedzi podnieca Andreę coraz bardziej, zwłaszcza kiedy jest mowa o obłych i dynamicznych kształtach budynku oraz jego śliskiej powierzchni błyszczącej jak rybia łuska. Im dłużej patrzymy na Andreę, tym bardziej ten obiektywny komentarz wydaje się wyuzdany, wreszcie artystka staje przy ścianie w hallu głównym i obnaża pośladki, masując je w autoerotycznym geście. "Little Frank and his carp" ("Mały Frank i jego karp") brzmi tytuł filmu, który jest desakralizacją architektonicznego pędu ku temu, co monumentalne i wzniosłe, przez zrównanie z tym, co przyziemne i związane z instynktem.

Świetny film. Nie wystarczy powiedzieć, że zrobiony z perspektywy kobiecej. To także polemika z typem architektury, który amerykański krytyk Hal Foster nazywa "Image Building". To budynki - rzeźby, budynki - pomniki, których wygląd nie mówi nic o funkcji i wnętrzu. Wywodząc się z nurtu w sztuce znanego jako pop-art, zamiast służyć (tak jak kiedyś pop-art) krytyce kultury, służą wielkim korporacjom, jako ich znak handlowy. Bo Guggenheim to nie tylko muzeum sztuki nowoczesnej, to także marka, globalna sieć placówek, których siedziby odznaczają się niezwykłą i awangardową formą. Z tym że ich awangardowość nie wiąże się z buntem, ale wpisana jest w marketingową strategię. Fraser naśmiewa się z połączenia w tym budynku symboliki władzy i męskiej dominacji, a ten, kto zalegnie przed ekranem, będzie się śmiać razem z nią.

Podobał mi się filmik Dana Acostioaei i Ann Wodinski, na którym całuje się para w czarnych maskach z dziurami na oczy i usta. Mówi nie tylko o świecie pochłoniętym przez polityczne konflikty, w którym jakoś musi się rozgrywać normalne życie. Mówi też o tym, że w zwykłym pokojowym życiu ktoś do tej pory miły nagle może się okazać groźnym terrorystą. Miłość wikła ludzi w niebezpieczne związki, z jednych trudno wyjść cało, z innych trzeba się ratować w ostatniej chwili. Miłość to gra o życie, a jeśli już życia się nie da uratować, to o honor.

Ciekawy wniosek płynie z tej wystawy: miłość przedstawiana jest w sztuce jako rodzaj zaciętej walki, i nigdzie nie przechował się jej wizerunek sentymentalny, chyba że w wyobraźni homoseksualnej. Trzy poruszające filmy Duńczyka Jespera Justa dotyczą właśnie tej sfery. W filmie "Błogość i niebo" pokazany jest w zwolnionym tempie 50-letni mężczyzna, który tańczy na jakimś placyku w Kopenhadze. Po chwili się okazuje, że tańczy dla młodego chłopaka. Tańczy pięknie, scena kończy się tym, że chłopiec wzrusza się i płacze. Tylko tyle, nie więcej, dziwne te obrazy, bo przemawiają w sposób idealny, a nie seksualny. Podobnie jak film "Tajemnica Brokeback Mountain" pokazują sublimację uczucia, w której jego forma fizyczna jest drugorzędna. W czasach renesansu filozofowie i malarze odróżniali "miłość ziemską" i "miłość niebiańską". Tu jesteśmy zdecydowanie bliżej nieba, stopy z rzadka tylko dotykają ziemi. Filmy Justa pokazują miłość jako ideał, a nie walkę o dominację. Tak kiedyś przedstawiało się miłość heteroseksualną, ale w gruncie rzeczy - i to fantastycznie pokazuje ta wystawa - już jej tak nie można pokazać.

Amerykanin Robert Arnoldi zrobił film animowany złożony z klatek, które są reprodukcjami okładek brukowych romansów. Słodycz tych uścisków to nie pornografia seksu - wszyscy są ubrani - ale pornografia uczuć, i to jest estetycznie nie do zniesienia. Kolejne czerwone usteczka zbliżają się do szerokiej wilczej szczęki o połyskujących w uśmiechu żarłocznych zębach. Obrazowanie miłości heteroseksualnej wypaliło się w sztuce. Przeżywa klęskę, obraca się w stereotyp i kicz, a jedyny, który ocalał od kiczu, to obraz miłości homoseksualnej.

Choć i to nie jest pewne. Wystawa stawia pytanie o to, czy miłość w ogóle da się zobrazować, a odpowiedź brzmi: można próbować, ale na końcu i tak czeka raczej klęska.

Na filmie Adela Abdessemeda w ciszy i skupieniu (to był performance w galerii Laury Pecci w Mediolanie) kocha się kilka par. Film trwa 30 sekund i jest zapętlony, czego nie widać, bo przez swą intensywność obraz wydaje się wiecznością. Jesteśmy w platońskim raju, gdzie żyją czteronożne i czterorękie istoty, które jeszcze nie doznały ziemskich uczuć. Co ten obraz ma wspólnego z miłością? Niewiele. Obraz miłości nie trafia w swój przedmiot, jest ciągle obok. Może jakoś lepiej dotykają jej słowo i taniec, dlatego w filmach Justa mężczyźni tańczą i śpiewają piosenki. Obrazowanie to uprzedmiotowienie, przedmioty się posiada, a nie można przecież pożądać tego, co się ma.

Ciepło/zimno. Letnia miłość

kurator Maria Brewińska

Zachęta w Warszawie, do 10 września

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.