Wrocławski Wagner

Dziś i jutro we Wrocławiu ?Zmierzch bogów?, ostatnia część monumentalnej tetralogii Ryszarda Wagnera. To finał największego przedsięwzięcia w historii opery w Polsce

Obejrzeliśmy już "Złoto Renu" (2004), "Walkirię" i "Zygfryda" (2005). "Zmierzch bogów", najdłuższa część cyklu ma międzynarodową obsadę i budżet idący w miliony złotych. I jak poprzednie superprodukcje Opery Wrocławskiej przyciągnie tysiące widzów: melomanów i tych, którzy po prostu uwielbiają spektakularne widowiska z wykorzystaniem pirotechniki i multimediów. A opera kierowana przez Ewę Michnik od dekady słynie właśnie z takich widowisk.

Gdy na początku lat 90. na głowy publiczności w pochodzącym z połowy XIX w. budynku Opery Wrocławskiej zaczęły spadać kawałki sufitu, stało się oczywiste, że zabytkowy gmach przy ul. Świdnickiej trzeba oddać do remontu (zakończonego dopiero w tym roku), a dla artystów przygotować inne miejsce pracy.

Krótko przed wielką powodzią w 1997 r. Ewa Michnik dyrygowała pierwszą z serii operowych superprodukcji. Rozkręcona maszyna reklamowa zwabiła na kilka spektakli w Hali Ludowej 20 tys. ludzi - oszołomionych ogromem dekoracji i obecnością na scenie tuzina koni i wielbłądów. "Aida" Verdiego okazała się sukcesem, który przesądził o realizacji następnych projektów. Nadjechała więc "Carmen" z oddziałem jeźdźców, potem "Nabucco" ze słoniami, "Carmina Burana" z jednorożcem, "Straszny dwór" z sokołem latającym pod gigantyczną kopułą budowli Maksa Berga, "Skrzypek na dachu". Jakby tego było mało, opera grała w plenerze: akcja "Toski" Pucciniego rozgrywała się w zabytkach Wrocławia, a na potrzeby "Giocondy" Ponchiellego zbudowana została sztuczna wyspa przycumowana u nabrzeża Odry. W sumie gigantyczne spektakle obejrzało grubo ponad 200 tys. widzów, a Opera Wrocławska stała się magnesem dla turystów. Przestali narzekać nawet krytycy z początku zwracający uwagę na nierówny poziom muzyczny i wołającą o pomstę do nieba akustykę Hali Ludowej.

Realizacja "Pierścienia Nibelunga" to szczególne wyzwanie. Do wyreżyserowania wszystkich części cyklu Ewa Michnik zaangażowała niemieckiego reżysera Hansa-Petera Lehmanna, wieloletniego asystenta szefów festiwalu w Bayreuth. - Gotowość do wystawienia dzieł Wagnera świadczy o klasie teatru operowego - mówi kurtuazyjnie Lehmann, choć podczas prób zdarzało mu się narzekać na polską organizację pracy.

Gościem premiery "Złota Renu", pierwszej części cyklu, był trzy lata temu wnuk kompozytora Wolfgang Wagner. Jego opinia o wrocławskim przedstawieniu miała ogromne znaczenie: to właśnie goście zza Odry są największą zorganizowaną grupą widzów.

Sama Ewa Michnik tłumaczy zamiar przywrócenia Wagnera Wrocławiowi: - Na tetralogii przez długie lata ciążyła opinia dzieła skażonego niemieckim nacjonalizmem. "Pierścień Nibelunga" upodobali sobie naziści, którzy uczynili z niego narzędzie propagandowe. Dziś coraz więcej ludzi przekonuje się, jak wspaniała to muzyka i jak szlachetne niesie przesłanie. To dzieło o potędze miłości i ostrzeżenie przed żądzą władzy.

Kilka lat temu w folderze reklamującym "Złoto Renu" zestawiono dwie grafiki: jedna przedstawiała Halę Ludową (zbudowaną w 1913 r.), druga - szkic Walhalli, siedziby bogów z "uroczystego dramatu scenicznego". Sugestia autorów reklamy była czytelna: światowej sławy architekt Max Berg inspirował się wagnerowską wizją. Historycy sztuki śmieją się z tej teorii, ale romantyczna legenda już żyje swoim życiem.

Całość wagnerowskiej tetralogii zostanie wykonana w dwa kolejne weekendy w październiku

Copyright © Agora SA