Filmy Planete Doc Review

W Warszawie trwa festiwal najlepszych dokumentów świata. Codziennie polecamy kolejne filmy

Dom na Brzozowej 51

Ten gatunek dokumentu - opowieść o własnej rodzinie - rozwinął się najbujniej w Ameryce. Po pierwsze, z powodu tamtejszych partnerskich, bezceremonialnych więzi, co pozwala, jak w tym filmie, przyglądać się życiu własnych rodziców od zewnątrz, tak jakby byli obcymi ludźmi (co wcale nie wyklucza miłości). Po drugie, nigdzie indziej, tak jak w Ameryce, nie było w takim stopniu rozpowszechnione od dziesiątków lat rejestrowanie amatorską kamerą rodzinnych wakacji, pikników, świąt, co daje realizatorom tego typu filmów ogromną dokumentację.

"51 Birchstreet" nie jest sentymentalnym obrazkiem z przeszłości. To psychologiczny dramat w kilku odsłonach, który rodzi się na naszych oczach, jest niezaplanowany, rozwija się wraz z sytuacją.

Zaczyna się niewinnie, w dniu 50-lecia małżeństwa rodziców. Matka, krótko ostrzyżona, wysportowana pani, kręci się po kuchni z papugą na ramieniu, ze śmiechem pokazuje język do kamery. Oboje z ojcem pytani, czy byli ze sobą szczęśliwi, odpowiadają, jak bywa przy takich okazjach, coś zdawkowego, ironicznego. Za chwilę klimat się zmieni. Jedno z nich odejdzie. Drugie - w wieku 80 lat - niespodziewanie poślubi kogoś innego, zlikwiduje dom przy Birchstreet 51. Good bye, house!

Jednak film trwa. Przed kamerą syna odsłania się przeszłość rodziców. Załamuje się obraz szczęśliwej pary. Matka prowadziła dziennik. Chciała, żeby syn go kiedyś przeczytał - i my, dopuszczeni do komitywy, w migawkowy sposób do niego zaglądamy. Dochodzenie prawdy nie kasuje tego, co dobre, nie przekreśla sensu ich życia. Film Douga Blocka pozwala zajrzeć do wnętrza rodziny będącej "mieszanką dobrego i złego", a tym samym do wnętrza Ameryki. Mówi wiele o przemianach obyczajowych ostatniego półwiecza, o zmianie modelu małżeństwa.

"Brzozowa 51" to piękny gest lojalności i zaufania zarówno wobec najbliższych, jak i wobec widza. Gdybym miał dać któremuś z dokumentów festiwalu Planete Doc Review nagrodę, to w zalewie filmów publicystycznych, przytłaczających nierozwiązanymi, a może nierozwiązywalnymi problemami globalnymi wyróżniłbym właśnie ten rodzinny film ukazujący życie w ludzkiej skali.

"Birchstreet 51", reż. Doug Block, USA 2005

Zjedz coś na drogę

Szwedzka "Ostatnia wieczerza" to jeden z dziwniejszych filmów festiwalu - seans obowiązkowy dla wielbicieli ciekawostek z pogranicza makabry. Tytułowa wieczerza nie ma nic wspólnego ze zdarzeniem religijnym. Chodzi o ostatni posiłek więźnia skazanego na śmierć. Co właściwie jedzą skazańcy ostatniego dnia? Kto dla nich gotuje? Skąd wziął się pomysł, by ostatniego dnia przed śmiercią pozwalać skazańcowi na bezcelowy przecież posiłek?

Ten krótki film próbuje dać kompleksową odpowiedź. Rozmowy o przeżyciach kucharza, który ugotował ponad 200 ostatnich wieczerzy, przetykane są wywiadem ze skazańcem, którego ułaskawiono, i ciekawostkami z historii więziennictwa. Słyszymy też kilka prób wytłumaczenia kulturowego sensu ostatniej wieczerzy.

Wbrew pozorom pytanie o sens tego gestu nie jest proste. W różnych kulturach interpretuje się go odmiennie. Azjaci wierzą, że ostatni posiłek to prowiant dla zmarłego w długiej podróży po śmierci. Według Japończyków duchy głodnych zmarłych skazane są na tułanie się po ziemi, bo nie są w stanie pokonać drogi do innego świata. Jednak w chrześcijańskiej Europie nie wypada mieszać fizycznego pokarmu z wędrówką dusz. Ciekawa hipoteza - to ostatni gest cywilizacji przed bezlitosnym aktem, sygnał, że choć kara jest nieuchronna, to jednak nie jest wymierzana w ślepej złości. Zależnie od interpretacji może to być dla więźnia gest pojednania ze śmiercią (pożegnanie z ulubionym daniem albo nadrobienie zaległości - zjedzenie dania, którego nigdy spróbował) albo dodatkowego pognębienia (uświadamia, co skazany traci). Tak czy inaczej, okazuje się, że to temat wart godzinnej analizy.

"Ostatnia wieczerza", reż. Bigert & Bergstrom, Szwecja 2005

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.